Serce nie sługa, wybiera jak chce. I często nie wybiera tak, jakby mu to rozum podyktował. Choć w miłości marzymy o „miłym chłopaku”, zakochujemy się raczej w tym niemiłym… Nie od dziś wiadomo, że to, co niebezpieczne i niezdrowe pociąga najbardziej, a to co dobre i stabilne – nudzi. A szkoda.
Szkoda dlatego, że ci, którzy najbardziej zasługują na nasze uczucie, na ciepło, na dobre emocje i na to, by się dla nich postarać, ostatecznie wiążą się z kimś, kto ich docenić nie potrafi. A my użeramy się z toksycznym partnerem i zastanawiamy się, jak to się u licha stało, że mogłyśmy mieć spokój i stabilizację, a mamy… co mamy.
Żeby to wszystko było prostsze, żeby człowiek był mądry na samym początku… Dlaczego nie zakochujemy się w „dobrych” facetach? Podobno jest kilka, niezupełnie racjonalnych powodów.
Kochamy „naprawiać”. Wydaje nam się to szalenie romantyczne – związać się z kimś „trudnym” i swoją miłością sprawić, że on się dla nas zmieni w czułego, wspaniałego partnera. Oczami wyobraźni widzimy już jak dla nas i ze względu na nas on zaczyna rozumieć swoje błędy i staje się lepszym człowiekiem. A nawet nam to wyznaje: „Wiesz, dzięki tobie wszystko zrozumiałem, od dziś moje życie będzie inne, zostań moją żoną, tylko przy tobie mogę być sobą…”. Niestety, w większości przypadków ten sen się ziści się jedynie w komedii romantycznej. Związek z mężczyzną, który nie dba o uczucia innych to emocjonalny Mont Everest. Naprawdę niewielu z nas tam dotrze, a na pewno większość z nas nie da rady kondycyjnie.
Jeśli poznajesz mężczyznę i już na samym początku czujesz, że nie baw się w odkrywanie w nim dobra, tajemnicy i czegoś ciekawego, bo może się okazać, że żadnej z tych rzeczy tam po prostu nie ma. Jednak twoje uczucia nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a blizny na sercu goją się długo.
Dobry facet nie jest wyzwaniem – twierdzimy. Czy słusznie? Przecież każdy związek z drugim człowiekiem to eksperymeny… Prawda, może niewiele trzeba tu naprawiać, nie ma jak się sprawdzić. Nuda… A jednak przecież ta „nuda” to gwarancja stabilizacji emocjonalnej, poczucia bezpieczeństwa. Przeciez tego właśnie chcemy, prawda?
Coś dziwnego dzieje się z nami, gdy ktoś, kto nam się podoba nas nie chce, lub ktoś, kto nas rani. Nie potrafimy odpuścić, chcemy walczyć. Możemy się nawet upokorzyć, by zwrócić na siebie jego uwagę, by spróbować wywołać pożądane zmiany. O naiwności! Jesteśmy w stanie znieść naprawdę dużo, by w końcu „nas wybrał”. To dość smutne – patrzeć jak wiele jesteśmy w stanie zrobić dla kogoś, kto o nas nie dba, kto nas jawnie wykorzystuje, oszukuje, traktuje jako „opcje”. I jak nie zauważamy wokół siebie tych, którzy na nasze uczucie o wiele bardziej zasługują. Ale cóż, każdy musi uczyć się na własnych błędach.
Psycholodzy podkreślają, że dużą rolę w doborze partnera odgrywają relacje, jakie miałyśmy z własnymi ojcami. Jeśli w dzieciństwie czułyśmy się nie wystarczająco dobre, mądre i ładne, podświadomie zakochujemy się w tych, którzy sprawiają, że nadal tak się czujemy. Nie będzie nam łatwo odnaleźć się w związku z dobrym partnerem, który będzie próbował nas dowartościować. Nie będziemy umiały zareagować na jego miłość i wszystkie naturalne i potrzebne gesty miłości, którymi nas obdarzy. By je przyjąć, zazwyczaj potrzebujemy terapii.
„Złą robotę” robi również pokutujące w nas przekonanie, że „zły”, trudny mężczyzna jest bardziej męski. Mężczyźni łagodni, opiekuńczy, wspierający, ciągle jeszcze nie są postrzegani jako męscy. To ogromny błąd. Wiele z nas musi ponownie zdefiniować sobie męskość. Ojcowie, którzy z czułością zajmują się swoimi dziećmi wzruszają, bo to wciąż (dlaczego?) niecodzienny widok. Dlaczego to nie ich stawia się młodym chłopcom za wzór? Dlaczego to agresja, przemoc, siła fizyczna, chęć dominacji kojarzą nam się bardziej z męskością niż umiejętność mówienia o swoich uczuciach i zadbania o szczęście swojej partnerki?
Pocieszające jest jednak to, że po wielu miłosnych perypetiach, po trudnych związkach wybieramy w końcu dobrego mężczyznę i z nim spędzamy resztę życia, doceniając to, co nam się przydarzyło. Trzeba „przejść swoje”, by zrozumieć sens tej życiowej lekcji.