Jest mi przykro. Nie nazywam siebie osobą wierzącą, zdecydowanie od dawna bliżej mi do agnostyka. Kiedy zadaję sobie pytanie: „W co wierzysz”, to od kilku lat nasuwa mi się jedna odpowiedź: „Wierzę w drugiego człowieka”. Bo wierzę, że człowiek z natury jest dobry. Bo jak mogę myśleć, że urodził się skażony grzechem, a jego życiowa droga to zło, które w sobie nosi powinna przezwyciężyć. I to nie sam, ale poprzez sakramenty.
Jesteśmy mądrymi ludźmi. Coraz bardziej świadomymi siebie, świadomymi siły swojego umysłu i przekonań, które w sobie nosimy. Coraz więcej wiemy o naszych emocjach, nazywamy je. Chcemy się rozwijać. Nie tylko zawodowo, ale też chcemy pracować nad sobą. I myślę nie po to, jak wczoraj usłyszałam podczas drogi krzyżowej, żeby nasze życie było lekkie. Ale po to, żeby być lepszym człowiekiem. A dla mnie bycie lepszym, to bycie dobrym, szczęśliwym, który to szczęściem naturalnie dzieli się z innymi.
Dawno pogodziłam się z tym, że wszystkich nie uszczęśliwimy. Że ludzie przychodzą i odchodzą jak przypływ. Że my się zmieniamy i oni. I że każdy ma prawo do własnych wyborów, decyzji.
Z wielką uwagą obserwuję zawsze wszystko to, co dzieje się wokół Świąt Wielkanocy. Kocham naszą tradycję. Więc dziś, pewnie za chwilę zacznę z moimi synami malować jajka do koszyczka, upiekę jeszcze babkę (bo mazurek już stoi) i pójdę z nimi do kościoła po raz kolejny posłuchać, czego symbolem są pokarmy, które przynieśliśmy.
Zaczęliśmy najważniejsze Święta dla ludzi wierzących. Święta, podczas których przypominana jest istota wiary, kiedy przypominane jest jak ważny jest dla każdego drugi człowiek. Jak wiele jeden człowiek może zrobić dla kogoś innego. Nawet ten, któremu wydaje się, że jest najzwyklejszy. Bo to Szymon pomagał nieść krzyż, a Weronika ocierała twarz Jezusa. To Jezus mył swoim uczniom stopy w Wieczerniku i nie miało dla nich znaczenia skąd przyszli, kim byli. Ważne, że w tym momencie, w tej ważnej chwili chcieli być z nim. Że chcieli wierzyć w jego miłosierdzie.
I dlatego jest mi przykro. Bo te Święta to przecież dla wszystkich wierzących dowód na to, że Bóg wstawił się za każdym z nich. Każdym, bez wyjątku. Za tego pana, który stoi dziś pod sklepem chowając piwo w kieszeni, kiedy ktoś przechodzi. Za tego, który jeszcze rano wstaje i jedzie do pracy. Za tego, który wczoraj pobił swoją żonę. Za tego, przez którego dorosłe już dzieci muszą się zmagać z jego alkoholizmem. Za tego, który mieszka w Polsce i tego, który mieszka na samym krańcu Afryki. Za każdą kobietę. Tę, która dziś w zniecierpliwieniu nakrzyczy na swoje dzieci i później je przytuli, jak i tę, która dzieci nie ma, nieważne z jakiego powodu.
Bo przecież wobec Boga wszyscy jesteśmy równi. On nigdy nie dzielił na lepszych i gorszych. Każdy, kto kiedykolwiek słyszał o tej religii, słyszał, że Jezus mówił językiem miłości.
I ja. Tak bardzo wątpiąc, ale nie odrzucając, ze smutkiem czytam to wszystko, co dzieje się w ostatnich dniach przed zmartwychwstaniem Jezusa. Przed dniem, w którym pokazuje: kocham was, chodźcie za mną, za was wszystkich (bez wyjątku) cierpiałem i wam dałem dowód swojego dobra.
Zastanawiam się, gdzie w tej wierze, w tej religii jest miejsce na nienawiść. Jak można nazywać się wierzącym i być nienawidzącym jednocześnie. Jak bardzo można nie szanować drugiego człowieka. Jak bardzo można nim pomiatać, ubliżać mu i szkodzić. Jak bardzo wierząc można być przepełnionym gniewem, brakiem zrozumienia. A co najgorsze brakiem pokory. I co usprawiedliwia wszystkie te pełne złości, braku miłosierdzia komentarze pod wpisami księdza Kramera.
Próbuję zrozumieć, skąd bierze się to morze nienawiści katolików wobec Papieża, który tak jak Jezus obmył nogi drugiemu człowiekowi. Skąd ten brak pokory i przekonanie, że jest się lepszym od Papieża Franciszka, tylko dlatego, że on pokazuje i przypomina, że wszyscy jesteśmy równi, że każdy z nas jest dobrym człowiekiem.
A gdyby tobie – tak tobie autorze jednego z tych przepełnionych nienawiścią i złością komentarzy Papież chciał obmyć nogi?
Oglądałam wczoraj z moimi synami film przedstawiający życie Jezusa. Od narodzin aż do zmartwychwstania. Zadawali wiele pytań, wymieniali każdą ze stacji, po kolei. A potem, mimo późnej bardzo już godziny siedzieliśmy i rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło, co zobaczyli. Chciałabym, żeby oni pamiętali do końca życia, że językiem jakim powinniśmy ze sobą rozmawiać jest język miłości. Bez znaczenia, że jest go tak mało, że nawet ci, którzy mówią, że wierzą, o nim zapomnieli, a może nigdy się nie nauczyli.
Chcę, żeby moje dzieci pielęgnowały dobroć, którą przecież każdy z nas w sobie nosi. Nie chcę, żeby opluwali innych za ich poglądy, za pochodzenie, za to kim są, gdzie pracują. Chcę by szanowali drugiego człowieka, by dyskutowali czystym i dobrym językiem, który może przynieść rozwiązanie i zrozumienie.
Nie chcę, by pełni nienawiści do drugiego człowieka w Wielki Piątek klękali przed krzyżem.
I tak, wierzę, że wraz ze zmartwychwstaniem Jezusa, każdy dostaje szansę na bycie lepszym człowiekiem. Pytanie, ilu wierzących z tej szansy skorzysta i ją zrozumie.