Go to content

Ile człowiek może znieść zła, cierpienia, ciężaru? Życie nie zawsze toczy nam się z górki, czasem musimy biec pod prąd

Fot. iStock/Goxy89

Mój pierwszy mąż był taksówkarzem. Miał taką zasadę, że pracował tylko za dnia, nocki brał w wyjątkach sytuacjach. Nasze małżeństwo niczym nie wyróżniało się z tłumu. Jak większość młodych na dorobku mieliśmy na głowie kredyt, na co dzień pracę, wakacje raz w roku i co któryś weekend spędzany w najbliższym przyjacielskim gronie.

Pierwszym sygnałem ostrzegawczym niosącym złe nowiny były powroty męża tuż nad ranem. Wyjątkowo często zastępował kolegę, biorąc w miesiącu nawet po dziesięć nocek. Któregoś poranka wzięłam do ręki jego telefon, a on niby w żartach natychmiast mi go zabrał.

Znałam na pamięć te wszystkie żarty dotyczące taksówkarzy, traktujące ten zawód jako mający predyspozycje do zdrady. Wierzyłam jednak, że to niemożliwe, żeby mnie mogło coś takiego spotkać. Przecież mąż mnie kochał, cieszył się naszym wspólnym życiem, domem, rodziną. Miesiąc później dowiedziałam się, że tymi dodatkowymi nocami to owszem kursował, do sąsiedniej miejscowości do osiem lat od siebie młodszej pani.

Rozwód załatwiliśmy szybko i sprawnie, mąż mnie częściowo spłacił, wyprowadziłam się do matki. Kolejne kilka lat spędziłam sama. Jedynym czego bardzo mocno żałuję i żałowałam, jest fakt, że nie mam dzieci, do końca życia będzie mnie to bolało.

Niech żyje bal

Do czasu rozwodu byłam osobą bardzo towarzyską, później z biegiem czasu zaczęłam unikać ludzi. Kiedy koleżanka poinformowała mnie o zbliżającym się balu absolwentów na który zostałam zaproszona struchlałam. Oczyma wyobraźni widziałam swoje piękne koleżanki, którym życie się dobrze poukładało. Bałam się konfrontacji ze znajomymi ze szkolnych lat, przecież od ostatniego spotkania tak wiele czasu już minęło. O czym miałam im opowiadać? Że jestem bezdzietną rozwódką, która do tego na przełomie ostatnich lat sporo przytyła? Mimo stawianych przeze mnie oporów znajomi nie dali za wygraną, postawiłam wszystko na jedną kartę spakowałam walizkę i wyjechałam.

Podczas wieczornej kolacji dosiadł się do mnie mój kolega Marek. Pocałował mnie w oba policzki na przywitanie. Przetańczyliśmy razem całą noc, dzięki niemu wręcz brylowałam w towarzystwie, dawno się tak nie śmiałam. Kiedy wracaliśmy nad ranem taksówką do hotelu nie miałam pojęcia gdzie nam uciekły te ostatnie godziny. Ta noc mogła nie mieć dla mnie końca. Po raz pierwszy od bardzo dawna czułam się szczęśliwa.

Nie ma na co czekać

Marek był wdowcem, ojcem nastoletniej córki Kingi, mieszkał w Rogalinie pod Poznaniem. Jego żona zmarła kilka lat wcześniej, chorowała na stwardnienie rozsiane. Szybko postanowiliśmy, że nie ma na co czekać, przecież młodsi już nie będziemy. Zamieszkaliśmy wszyscy razem, wraz z moją matką u niej w domu. Wiedliśmy spokojne małżeńskie życie, Kinga wcześnie zaszła w ciąże, wnuk Marka wnosił wiele radości do naszej rodziny. Tuż przed chrzcinami małego Fabiana mój mąż przeszedł rozległy zawał. Modliłam się, by wyszedł z tego cało.

Sanatorium

Lekarz zalecił Markowi miesięczny pobyt w sanatorium. Nigdy nie rozstawaliśmy się na tak długi okres czasu. Wiedziałam, że to dla jego dobra. Czy byłam zazdrosna? Trochę. Ale jednocześnie też powtarzałam sobie, że jego pobyt tam będzie upływał głównie na zabiegach i odpowiedniej rehabilitacji. Odrzucałam kłębiące się w mojej głowie scenariusze, że kuracjusze organizują tam wieczorki z tańcami, że taki pobyt to siedlisko romansów. Odwiozłam Marka na miejsce, zostałam do wieczora, spacerowaliśmy po parku otaczającym budynek. Po czułym pożegnaniu nadszedł czas by się rozstać. Mąż zapewniał mnie o swoim uczuciu, do domu wróciłam późno w nocy, zmęczona, ale szczęśliwa.

Do you speak english?

Mój mąż zawsze był mężczyzną atrakcyjnym i bardzo zadbanym. Kiedy po miesiącu nieobecności wrócił do domu, miałam wrażenie, że promienieje. Szybko wrócił do pracy w firmie, w której od lat pracowaliśmy razem. Zdecydowani zmienił swój tryb życia oraz przyzwyczajenia. Często wyglądał na zamyślonego, był jakby nieobecny duchem. Zaczął pilnie uczyć się angielskiego, zapisał się na prywatne lekcje oraz zakupił dodatkowo kurs domowy. Sytuacja w domu zrobiła się napięta. Kiedy próbowałam dociekać, czy coś go gryzie, czy może coś się stało momentami wybuchał agresją. Czepiał się mnie, zaczął wytykać mi moje wady. Awantury były na porządku dziennym, a każda o nic. O seksie nie było mowy, bo Marek był nieustannie zmęczony. Wiedziona złym doświadczeniem którejś nocy postanowiłam przejrzeć jego telefon. Powód niechęci mojego męża do mnie miał na imię Marlena i mieszkał w Aberdeen, w Szkocji.

Kumulacja

Przeżycie drugiego rozwodu było dla mnie totalnym końcem świata. Całe życie pragnęłam stabilizacji, tego, żeby wszystko miało swoje miejsce, a tu nagle kolejne rozstanie na które nie byłam gotowa. Chciałam dać mężowi szansę, chciałam mu wybaczyć, pragnęłam by wrócił, ale on już podjął znaczące decyzje. Dziś wiem, że mieszka Szkocji wiodąc spokojne szczęśliwe życie. Wolałabym, żeby mnie tak jednorazowo zdradził. Żeby to był alkoholowy wybryk, chwila zapomnienia, niezobowiązujący skok w bok. Tymczasem on się zwyczajnie zakochał. Strasznie mnie to bolało.

Kiedy myślałam, że najgorsze już za mną to poważnie zachorowała i w ciągu niecałych trzech miesięcy zmarła moja mama. Odeszła kobieta która była moim wielkim oparciem, moim wszystkim, moją opoką. Straciłam kogoś kogo kochałam najbardziej na świecie. To zdarzenie przypłaciłam ogromnym załamaniem nerwowym. Dziś wiem, że wpadłam w depresję.

To nie ma sensu

Jedyne o czym wtedy myślałam, to ile człowiek może znieść zła, cierpienia, ciężaru? Przeżyłam dwa rozwody, śmierć matki, i jedyne o czym marzyłam to odejść z tego świata. Wzięłam kilka tabletek na migrenę, całe moje zapasy, całość popiłam winem. Nie pamiętam kiedy zasnęłam. Znalazła mnie szwagierka, bo pilnie czegoś ode mnie akurat zupełnym przypadkiem potrzebowali. Przytomność odzyskałam w szpitalu, widząc przy łóżku zapłakaną rodzinę. Od lekarzy wiem, że gdyby znaleźli mnie chwilę później mogłoby być po mnie. Dotarło do mnie, do jakiego kroku się posunęłam. Dziś żyję, bo wiem, że na świecie są jeszcze dobre anioły. Nikt mnie tak bardzo nie wspierał w tamtym czasie jak moja najbliższa rodzina.

Pod prąd

Życie nie zawsze toczy nam się z górki, czasem musimy biec pod prąd. Wiem, że chcąc odejść byłam egoistką, bo mimo wielu strat wciąż mam wokół siebie osoby, dla których jestem ważna, które mnie kochają. Pani psycholog do której zostałam skierowana ze szpitala wyjaśniła mi, że myśli samobójcze należy zawsze traktować poważnie. Nie obarczyła mnie winą za ten krok, pokazała, że wymagam wsparcia i pomocy. Dziś staram się z uśmiechem patrzeć przyszłość, bo wciąż jest mi dany największy dar, którym jest życie.