Minęło 19 miesięcy. Powolutku wracam do życia. Mojego. Z bagażem smutnych doświadczeń. Jednakże takich, które musiały się wydarzyć, bo inaczej dalej trwałabym w iluzji.
11 grudzień 2017 roku. Siedzę w aucie. Wyję, bo płaczem tego nie idzie nazwać. Jestem już tak potwornie zmęczona – błaganiem, żebraniem, tymi głosami w mojej głowie. Wracają jak bumerang do mnie. Wracają do mnie obrazy, których nie chcę widzieć, a jednak są. Wyję. Nie chcę już żyć. Mam już wszystko poukładane. Będzie lepiej, jak mnie nie będzie. Nie będę musiała żyć z świadomością, że ktoś mnie nie chce, chociaż tak bardzo się starałam być pod każdym względem przyjacielem, kochanką, żoną. Nie będę słyszała, jaka jestem beznadziejna, że ze mną jest coś nie tak.
Nagle dzwoni telefon. To moja córka, pyta, kiedy wrócę i mówi, że mnie kocha. Chwilkę rozmawiamy. Odkładam telefon. Znów płaczę. „Co ty robisz?”- pytam siebie. „Co Ty chcesz zrobić? Czy ktoś jest tego wart? Pamiętasz, co D. Ci mówiła? Czerp siłę z tych, którzy Cię kochają, z tych dla których jesteś ważna?”. Córka mnie kocha, kocha mnie mama, kochają mnie przyjaciele, jego rodzina, nawet ona mnie kochała… a ja samolubnie myślałam o sobie…
To był początek mojego powrotu. Poszłam do lekarza. Diagnoza: depresja. Myślałam, że smutek i żal, ale granica jest mega cienka. Myślałam, że to przygnębienie i sama sobie dam radę. I że wizyty u psychologa coś mi dadzą. Ale za mocno to we mnie uderzyło. Nawet śmierć ojca nie była dla mnie takim przeżyciem.
Przez te ostatnie dwa lata miałam problem ze wstawaniem z łóżka. Narzekałam na brak snu. Zakupy były dla mnie nie małym wyzwaniem. Uczucie bólu w klatce piersiowej, duszności. Wieczny płacz. Odrzucenie wszystkiego, co sprawiało mi radość, przyjemność. Szukałam pomocy, wsparcia. Chciałam być znowu tą osobą, którą byłam za nim to zostało powiedziane, zanim wyszły wszystkie inne rzeczy.
Próbowałam sama sobie pomóc. Udawałam, że wszystko jest ok. Nic nie mówiłam. Nikomu, tylko jemu, ale dla niego to co czuję, nie było ważne. Prosiłam o pomoc. Nie chciał mi pomóc. Poznałam „innego człowieka”. Nie tego, za którego wychodziłam za mąż. Z którym miałam wspólne plany, podobne priorytety. Udawałam nieudolnie, bo inni widzieli, co się dzieje, a nic tak nie niszczy człowieka, jak udawanie, że jest wszystko w porządku.
Biorę leki. Leczę się. Prawie miesiąc. Nie wracam do tego, co chciałam zrobić. Czerpię siłę powolutku z ludzi, którzy mnie otaczają i chcą mi pomóc. Dla których jestem kimś, a nie opcją: jesteś to ok – nie ma cię – trudno. Spędzam czas z córką, z przyjaciółmi, z rodziną. To ważne, żeby nie być samemu, jak ma się depresję. Najgorsze to być z kimś i czuć się samemu. Wtedy właśnie należy docenić tych, którzy pomogli ci wstać, gdy upadłeś. Dziś wychodzę do kina, do teatru. Pomalutku znów zaczynam robić, to co lubię – czytam książki, znów gotuję z przyjemnością, szukam inspiracji.
Czasami dopada mnie smutek, ale już nie tak często, jak przez ostatnie 2 lata. Wtedy zaczynam coś robić, by go odgonić. Kiedy jest bardzo silny, kiedy czuję napięcie na całym ciele, muszę brać dodatkowe leki. Ważne, że mam świadomość…że kontroluję i że chcę zawalczyć dla siebie. To mój cel w Nowym Roku. Znów poczuć się szczęśliwą i kochaną, tylko nie wiem czy już z nim…na to też zbieram siły, bo długa droga przede mną. Bardzo długa, ale na pewno do przejścia.
Jeśli jest obok was ktoś smutny, ktoś przybity, nie zostawiajcie tej osoby samej z tysiącami myśli nawet tych najgorszych. Każdemu można pomóc. Wystarczy słuchać, patrzeć na tych które znacie, a które nie są sobą. Pomóżcie. Wsłuchajcie. Dajcie nadzieję. Bądźcie podporą. Stare chińskie przysłowie mówi: „Głodnemu daj kawałek chleba, ale smutnemu daj kawałek serca…”. Zdziała ono więcej niż niejeden lek.
A.