Go to content

Czasem słyszę, że „powinnam oddać część dzieci, to byłoby łatwiej”. Miałabym oddać kogoś, bo jest upośledzony, bo jest po traumach, bo ma FASD, bo „nic z niego nie będzie”?

Ewa jest rodzicem w pieczy zastępczej. Samotnym rodzicem. Samodzielną matką. Co roku, 26 maja, dostaje od dzieci laurki i zazwyczaj jeden kwiat. „Nie chcę bukietów”, mówi. „Uczę, że nie ilość jest ważna, a intencja”. Ewa ma 12 dzieci pod opieką. Pochodzą z bardzo różnych domów. Nie zawsze dobrych. Trafiły do niej po interwencji policji, najczęściej z domów z problemami alkoholowymi i pełnych przemocy. Dzieci, które były podtapiane, przypalane, maltretowane, zaniedbywane. Ewa walczy, jak lwica o dobro i spokój dzieci, które wzięła pod swoją opiekę. Dzięki dobrym ludziom i zbiórce internetowej udało się wykupić dom, w którym mieszkają. Już nikt ich nie wyrzuci na ulicę ale teraz przyszedł czas na jego remont i dostosowanie go do potrzeb tak dużej rodziny. Nie możemy zostawić ich bez pomocy. Zasługują na nią.

Rozdział 1. Wykup domu

Kiedy właściciele domu, w którym mieścił się Rodzinny Dom Dziecka, prowadzony przez Ewę, zdecydowali się go sprzedać, Ewa postanowiła go wykupić. Dlaczego? – Dla dzieci byłaby to kolejna zmiana w ich życiu, a im, jak nic innego na świecie, potrzebna jest stałość i spokój, bo to również czynniki dające poczucie bezpieczeństwa – mówiła w rozmowie z Małgorzatą Ohme. Wiedziała też, że brak stałego miejsca, kolejny wynajem oznaczałby, że po ukończeniu 18 lat dzieci miałyby problem, być może musiałyby wrócić do swojego „starego życia”.  Nie chciała dostać pieniędzy, chciała tylko i aż, aby ten dom stał się jej własnością, z zapisami prawnymi, że będzie przeznaczony dla tej konkretnej 12-stki dzieci, które ma pod opieką. Żeby był ich ostoją.

Dzieci mają teraz miłość, bezpieczeństwo i świadomość, że jest jedna osoba na świecie, która bez względu na wszystko – zawsze im pomoże i ochroni. To jednak jest możliwe teraz, kiedy dzieci są nieletnie, uczą się i mieszkają ze mną. Dostaję środki na ich utrzymanie, rozwój, leczenie. Jednak co zrobię, kiedy dorosną? Za wszystkimi skoczyłabym w ogień ale sama niewiele mogę zdziałać. Obserwuję, co dzieje się z dziećmi wychodzącymi z pieczy, widzę niewydolność obecnego systemu ich wsparcia i nie chcę, aby dzieci, które kiedyś opuszczą mój dom, miały być zdane na przypadek i niepewność, przerwanie stabilizacji – mówiła Ewa.

Bardzo chciała, aby nie zatrzymały się na starcie w dorosłość, tak jak to dzieje się z większością dzieci wychodzących z domów dziecka, czy rodzin zastępczych. Kilka tysięcy na tzw. start, brak mieszkania, rodzina biologiczna – niewydolna. Co więc robią te dzieci? Czasem dostają możliwość zamieszkania w mieszkaniu socjalnym, choć bardzo rzadko. Takie mieszkania znajdują się z reguły w starym budownictwie, często w okolicy, z jakiej te dzieci zabrano, co wiąże się z powrotem do starego otoczenia, gdzie mieszka dużo rodzin i znajomych z problemem alkoholu i używek. Nie mając innej możliwości, bądź jej nie widząc, często wracają do swoich rodzin biologicznych, bo mama czy tata dowiedziawszy się, że dziecko na start w dorosłość otrzyma kilka tysięcy złotych – chętnie je przygarnie…

Niestety, „dobrze” jest do momentu końca pieniędzy na koncie. Często zdarza się, że dziewczyny wchodzą od razu w tzw. dorosłe życie i szybko znajdują chłopaka, zachodzą w ciążę, aby mieć gdzie i z kim mieszkać. Takie związki z reguły szybko się kończą, a ilość partnerów i dzieci rośnie. I tak kolejne pokolenie idzie w ślady rodziców, żyje na koszt państwa, korzysta z pomocy MOPS-u, pije, ćpa, itd. To czarna wizja, niestety prawdziwa i częsta.

Zaczynając pracę, jako rodzic zastępczy, starałam się bezpiecznie wprowadzić je w dorosłe życie, założyłam, że każde z nich zda maturę, aby mieć tzw. otwartą furtkę w przyszłość, tak i te dzieci, które do mnie trafią, doprowadzę do matury. To niemożliwe. Maluchy mają taką szansę, jednak im starsze dziecko, tym ta szansa jest mniejsza. To są dzieci po ciężkich przejściach, emocjonalnie „pokiereszowane”, często z FASD, dzieci które się „wyłączają”, bo nie są w stanie udźwignąć wszystkiego. O tym, co dorośli im zafundowali mogłabym napisać książkę, jednak dla osób z zewnątrz, które tylko widzą te dzieci, nie żyją z nimi, nie wychowują ich, to abstrakcja – przyznaje Ewa.

Tak wiele razy czuła niezrozumienie innych dorosłych, instytucji. Choć nie narzeka, bo wie, że ten brak empatii i zrozumienia wynika z niewiedzy tych ludzi. Ale jest też na szczęście drugi biegun – ludzi, którzy rozumieją i pomagają. Ewa bardzo długo nie prosiła o pomoc, uważała, że sami sobie poradzą. Coraz częściej jednak myśli o tym, że sama nie zapewni im tego, co konieczne, aby miały szansę.

Mogę je przygotować do tego emocjonalnie, na ile to możliwe, po tym co przeszły. Jednak chciałabym, aby miały gdzie żyć, mieszkać, jak będą dorosłe. Nie spakuję im walizki, jak skończą 18 lat i nie powiem, że są już dorośli i mają sobie radzić. Nie powiem, że mają się wyprowadzić. Z drugiej strony nie wiem, co zrobię, jak nie będę miała wyjścia – zastanawia się.

Ewa Rzepa ma troje własnych dzieci, dodatkowo mocno uczestniczyła w wychowaniu chrześniaka, który po śmierci mamy był pod opieką dziadków. Kocha go jak własnego syna. Człowiek – anioł. Równie mocno kocha i lubi 11 – kę swoich podopiecznych.

Moje dzieci studiują, pracują, są samodzielne mimo, że nic nie spadło im z nieba. Mogłabym powiedzieć, że skoro moje dzieci sobie radzą, to te dzieci też muszą sobie kiedyś poradzić. To jednak nie takie proste. To są dzieci, które mają bardzo zaniżoną samoocenę, dążenie do celu kończą na najmniejszym potknięciu, czy porażce. Mam możliwość, żeby im pomóc, ale potrzebuję wsparcia, ponieważ wiele tematów jest dla mnie samej nie do przebrnięcia. Mogę zapewnić tym dzieciom mieszkanie, a tym samym magiczne słowo: „mój dom” – może być dla nich realne i prawdziwe.

Rozdział 2. Remont domu

Dom udało się wykupić, co dalej? Należy wymienić całą instalację elektryczną, grzewczą i hydrauliczną. Zrobić remont wnętrz i przebudowę tak, aby dostosować budynek do potrzeb 12. dzieci w różnym wieku. Ewa jeszcze się nie załamuje. Każdego dnia, konsekwentnie dzwoni, pisze pisma z prośbami, wierzy, że ten projekt jej życia może i musi mieć happy end.

Budynek  ma około 250m², z czego obecnie około 100m²  powierzchni użytkowej. Działka daje możliwość oddzielenia 4 osobnych, niezależnych wejść. W budynku zaś można stworzyć 4 osobne mieszkania, trzy po około 40m² i jedno 130m². To stworzenie domu dla trzech najstarszych dziewczynek, przy jednoczesnym zapewnieniu mieszkania dla pozostałych dzieci.

 

Chciałabym też, aby dziewczynki, które są dużo starsze od pozostałych dzieci, miały już swój azyl. Teraz, jak budzą się maluchy, budzi się cały dom. Pokoje starszych dzieci są obok sypialni maluchów, nie ma prywatności i spokoju. Chciałyby również mieć własną kuchnię. Gdybym mogła zrobić tu remont, mogłyby poczuć oddech, co z pewnością pozytywnie wpłynęłoby na ich dalszy rozwój. Marzę, bym była skupiona na wychowaniu tych dzieci, a nie ich bycie.

 

Ale z tyłu głowy Ewa ciągle towarzyszy strach o ich przyszłość. Marzy, by ten lęk był poza nią, aby dzieci miały, poza poczuciem bezpieczeństwa, ładne dziecięce pokoje, funkcjonalną kuchnię, pokój do nauki – siedmioro dzieci jest w wieku szkolnym. Kiedy przyszła pandemia i zostali sami, zrozumiała, że te dzieci mają tylko ją, a cała otoczka wokół (instytucje, szkoły, przedszkola) są na chwilę, na odległość, na dystans.

Czasem słyszę, że „powinnam oddać część dzieci, to byłoby łatwiej”. Tylko komu? Po pięciu latach one i ja jesteśmy rodziną, kochamy się, razem żyjemy, złościmy się na siebie, godzimy, itp. I nagle dla wygody miałabym oddać kogoś, bo jest upośledzony, bo jest po traumach, bo ma FASD, bo „nic z niego nie będzie”? Nie zrobię tego, choć czasem mówię, że „się zakopię i nie wyjdę, bo już nie wytrzymam”. Wytrzymuję i wytrzymam, choć fizycznie i psychicznie jest ciężko, ale jest dla kogo – mówi Ewa. Ten dylemat dotyczy zresztą każdej z mam zastępczych prowadzących rodzinne domy dziecka, bo nie znam takiej, która by powiedziała, że to prosta i zwykła praca, jednak żadna z nas nie zamieniłaby jej na inną. Słyszałam też, że jeżeli z tych jedenaściorga dzieci chociaż jedno „wyjdzie na ludzi”, to już będzie sukces.

Ewa dała swoim własnym dzieciom dużo swobody w myśleniu, dzisiaj świetnie sobie radzą w dorosłym życiu. Okres ich wychowania przypadał na 90-lata i pozwolenie im wówczas na malowanie i rysowanie po całej ścianie w pokoju dziecięcym nie budziło zrozumienia, a raczej uważano, że jest„stuknięta” – opowiada. Dzisiaj dzieci Ewy mają twórcze umysły, studiowały architekturę, córka ukończyła Akademię Teatralną. Wspaniali, otwarci na potrzeby innych ludzie. Dzieci, którym zastępuje rodziców, chodzą do szkoły sportowej, należą do akademii piłkarskiej, lubią śpiewać, pewnie ujawniłyby wiele innych talentów, gdyby tylko ciocia Ewa miała czas na ich odkrycie. Czasem brakuje doby na wszystko, ale nie narzeka. Chce tylko być zrozumiana, że nie porywa się z motyką na słońce, że jej cel, by dzieciom ułatwić funkcjonowanie w codziennym życiu, jest kluczowy,bo pozwoli skupić się na tym, co najważniejsze – na rozwoju tych dzieci.

Dzisiaj oglądałam w Internecie zdjęcia z wnętrz rodzinnych domów dziecka, są jak wyjęte z 90-tych lat, bure i ponure. Nasz dom zewnętrznie jest ładny, wewnątrz króluje czas komuny. Dzieciaki chciałyby dużo białych, szarych, błękitnych i różowych kolorów. Marzę, aby nie było zbieraniny mebli, brązowej boazerii na ścianach, marmurkowych wstrętnych schodów. To wszystko bardzo przytłacza, a one potrzebują przede wszystkim radości i kolorów.

Ewa wie, że są jedną z ośmiuset takich rodzin. Dlaczego więc moje dzieci mają mieć szansę na zmianę? – pyta retorycznie i zaraz sobie odpowiada: Jak to mówią dzieci – bo tak. Chcę im pokazać, że wszystko w życiu jest możliwe, jeżeli bardzo tego chcemy i o to walczymy. Ale musimy być w tym konsekwentni, odważni, zdeterminowani.

Łzy płyną Ewie po policzkach: „Pomóżcie moim dzieciom, aby kiedyś one dla innych mogły przenosić góry.”