Dzwoni do mnie przyjaciółka: „Ja pie*dole, co ja sobie zrobiłam!”. Myślę, jaki czort, co jej się znowu mogło przydarzyć, bo już chyba było wszystko. „Botoks. W końcu się zdecydowałam. Na to moje czoło już patrzeć nie mogłam”. Kiedy gadamy przez telefon, ona wysyła mi swoje najnowsze zdjęcia. K*rwa efekt powalający. Aż jęknęłam z zazdrości. Wygląda zajebiście, z osiem lat młodziej i to tym razem nie jest zasługa filtrów nałożonych na fotkę.
„Przyjeżdżaj” – mówię, bo to cudo muszę zobaczyć na żywo, inaczej nie uwierzę. Bardzo długo miałam kompletnie obojętny stan do wszystkich wstrzykiwanych w skórę nowości, co to miały zrobić kobiety pięknymi, młodymi i jaśniejącymi. No tak, miałam to w dupie, bo sorry, ale mnie to nie dotyczyło. Kto by się martwił swoją cerą, jak się ma nawet te 35 lat. Myślisz sobie – przyjdzie lato, trochę słońca twarz złapie i znowu będzie pięknie. No tak. Tylko w życiu 90% kobiet przychodzi w końcu taki dzień, kiedy stajesz przed lustrem i z lekkim zaskoczeniem zaczynasz przyglądać się swojej twarzy. Najpierw z daleka dotykasz delikatnie palcami. Później zaczynasz przybliżać twarz do lustra, naciągasz kąciki oczu i ust, marszczysz czoło, nos. No k*rwa są! No są jak byk te cholerne zmarszczki. Oczywiście, możemy sobie wmawiać, że te od śmiania się są cudowne, dodają nam uroku, świeżości, wyróżniają nas na tle innych posępnych twarzy. W końcu jak ktoś śmieje się całym sobą, radością i zachwytem potrafi zarażać innych, no nie?
Ale co, jak się ogólnie marszczy? Zmarchy takie takie wielkie wokół oczu, pal sześć. Ale to, co dzieje się z czołem?!? To jest dopiero masakra. Nigdy nie myślałaś o grzwce, a teraz właśnie zaczynasz o niej marzyć! Grzywka zakryje wszystko! Już nikt na zdjęciach ze służbowych czy towarzyskich kolacji, spotkań czy wyjazdów nie będzie skupiał uwagi na tym morzu zmarszczek, które bezkarnie wypłynęło na twoje czoło!
I można sobie smarować twarz czym wlezie, rzucać się na wszelkie nowości. Wklepywać co i rusz inne mazidła, ba – samemu nawet robić kosmetyki. Na nic cały ten wysiłek, bo zmarszczki jak są, tak nie znikną. Choćby nie wiem co. To znaczy – wiem co. Botoks.
Brrr botoks. I już widzę te wszystkie napompowane policzki, przerysowane twarze. To wrażenie, gdy podchodzisz blisko i z przerażeniem stwierdzasz, że to kiepska podróbka Michaela Jackson, o którego zawsze się bałam, że odpadnie tu nos, a tu się boję, że nos to pikuś, bo na bank za nim polecą policzki i usta, a oczy wpadną do środka, bo nic ich nie będzie w stanie trzymać. Masakra. Zgadzam się. Kiedyś rozmawiałam z fajnym gościem od tych wszystkich ostrzykiwań. Nie ukrywał, że my, kobiety robimy sobie krzywdę zmieniając się w karykatury samych siebie. „Ale tak wcale nie musi być” – dodał na koniec i kurde tym jednym zdaniem mnie zatrzymał. Bo odkąd odkrywam kolejne i kolejne zmarszczki na mojej twarzy, zaczęłam się uważniej przyglądać innym. I jakież było moje zdziwienie (zdziwienie u mnie równa się coraz głębsze zmarszczki, f*ck), gdy zaczęłam dostrzegać wyprasowane czoła. Serio! Słuchajcie, to jest nieprawdopodobne, ile kobiet korzysta z botoksu, nie przyznaje się do tego, bo wiadomo, nie chce być posądzaną o plastik, ale kurde. Nikt mi nie powie, że to zasługa peelingów i medycyny naturalnej. No, co to to nie. Jasne, że znam kobity, których skóra grubo po 40-tce wygląda fantastyczne, cóż – pozazdrościć genów, a ty się bujaj z tymi zmarchami i myśl, co by tu zrobić, żeby jakoś wyglądać. I żeby za kilka lat grawitacja nie pociągnęła tych zmarszczek w dół do tego stopnia, że zakryją mi pół twarzy.
Wiecie, uczestniczyłam w niejednej babskiej rozmowie, kiedy to część zarzekała się, że będzie starzeć się z godnością i przyjmie na klatę, tfu – na twarz wszystko, co przychodzi do nas z wiekiem. Kurde, ale ja mam zgrzyt – bo niby naturalnie, a jednak kremiki z kolagenikiem w ruch idą. Nikt nie każe się przecież nikomu ostrzykiwać, ale z drugiej strony, jeśli ma to komuś poprawić samopoczucie? Dla ludzi to wymyślili, tylko, że zapomnieli dodać, że myślących. Ja tam nie widzę przeszkód, żadnych. Zresztą nie mnie w ogóle to oceniać, bo i po co i na co.
Dobra, przyjechała G. z tym swoim botoksem. I wiecie, niby nic się nie zmieniło, niby ta sama buzia, a jednak… inaczej. Nikt z jej bliskich nawet nie zauważył, że jakby lepiej wygląda. „Daj spokój, u mnie w chacie mówią, że w końcu się wysypiam i wyglądam jak człowiek”. Zaczęłam rechotać, ale ona jakoś taka nienaturalnie poważna, uśmiecha się półgębkiem. „Ząb cię boli?” – pytam, a ona mierzy mnie morderczym wzrokiem. „K*rwa albo chcesz być młoda albo spontaniczna” – wyrzuca z siebie w końcu. Płaczę ze śmiechu, kiedy ona zaczyna się też śmiać, a nos jej się marszczy w jakiś taki nienaturalny sposób. „No widzisz. I wszystko by było pięknie, gdyby nie to, że przecież ja śmieję się całą twarzą, nie umiem inaczej, przecież wiesz”. Ocierając łzy dyskutujemy o wyższości młodości nad spontanicznością. Czemu nie można mieć wszystkiego? „Umówię cię na wizytę, zrób sobie też, dlaczego tylko ja mam się męczyć” – mówi. Kurde, w sumie przez kilka tygodni poczuć się młodszą i piękniejszą… Kusząca propozycja. A ten nos? Ee nos może jakoś przeżyję. Dam znać, czy się zdecydowałam. I którą z wartości wybieram. I czy fajnie się nie starzeć z godnością.