– Za 4 dni masz urodziny – uśmiechałam się nieśmiało i patrzyłam na zmęczoną twarz mojego brata.
– Wiesz, że nawet o tym zapomniałem – powiedział szybko i sięgnął po plastikową nerkę stojącą na szpitalnej szafce. Wymiotował, po raz kolejny w ciągu tych kilkunastu minut.
Odwróciłam głowę. Szybko, instynktownie, a potem energicznie wyjęłam chusteczkę z kartonowego pudełka.
Gdy skończył, wzięłam nerkę i podałam chustkę. Nie patrzyłam w jego oczy. Widziałam, że jest zawstydzony. Zawstydzony swoją słabością i tym, że potrzebuje mojej pomocy.
Położył się na łóżku, przymknął powieki, a ja dopiero wtedy ośmieliłam się na niego patrzeć. Jego szczupła, szara twarz, podkrążone oczy, suche usta. To był mój brat, ale nie przypominał tego tego energicznego, radosnego chłopaka sprzed miesiąca. Chłopaka, który z dumą chwalił się swoją ośmiomiesięczną córką, bawił się z nią, chodził na spacery czy czule głaskał ją po malutkiej główce. To nie był mój brat, który miał tysiąc planów, mnóstwo marzeń,
Leżał zmęczony, senny, obolały.
Nie wiem, kiedy zaczęłam płakać. Myślałam, że on tego nie widzi, nie słyszy. Przecież spał. Jednak po chwili powoli usiadł na łóżku, spojrzał na mnie przenikliwie, a ja w pośpiechu ocierałam łzy, które mimo wszystko nie chciały przestać kapać. Na moje dłonie, na niebieską bluzkę.
– Przepraszam, przepraszam…- szeptałam.
Opuścił głowę, by za chwilę znowu wymiotować.
Tak zaczęła się nasza wspólna droga. Przez ostatni miesiąc jego choroby. Był piękny, słoneczny maj. Przed pracą, po pracy, w każdej wolnej chwili jechałam do szpitala. Nie rozmawialiśmy zbyt dużo. Jeśli już, to ja mówiłam. Często bez sensu, bez składu i ładu, ale mówiłam. On słuchał, czasem uśmiechał się. Często był jednak zamyślony. Nigdy jednak nie skarżył się. Nie…Kilka razy widziałam bezradność i strach w jego oczach. To wtedy złapał mnie za rękę i powiedział, że tak bardzo schudł. Mówił też, że bardzo go boli i boi się nocy. W dzień odpoczywał, a w nocy czuwał. Oglądał telewizję i myślał.
Wciąż wymiotował.
Nigdy nie miałam do czynienia z rakiem. Moja rodzina „specjalizowała się” w chorobach i zaburzeniach psychicznych. Depresja, schizofrenia. Nie rak…
Razem spędziliśmy jego 25 urodziny. Miał być tort, świeczki, ale on przecież nic nie jadł. Trochę kaszy mannej, troszkę soku owocowego. Nie chciał tortu. Były życzenia, uściski. Tak często go przytulałam. Jakby znowu był dzieckiem, tym małym braciszkiem młodszym ode mnie o 8 lat.
Po kilkunastu dniach wyszedł do domu. Jego stan nie poprawił się. Był słaby, zmęczony. Wszyscy już wiedzieli, że nawet na zaplanowaną trzy tygodnie wcześniej chemię nie pojedzie.
Wtedy też dowiedział się o domowym hospicjum. Pamiętam, doskonale pamiętam tamten dzień. Przedostatni dzień w szpitalu. Siedziałam jak zwykle pod oknem. Coś mówiłam, ale tego dnia i ja byłam oszczędna w słowach. Widziałam jego wielki strach w oczach i nagle…
– Będzie do mnie przyjeżdżać hospicjum. Słyszysz, hospicjum- powiedział szybko- Nawet nie wiesz, jaki bezradny się czuję. Bezradny, bezbronny- dodał, a potem wstał.
Nie poddawał się. Wciąż mówił „Będzie dobrze, będzie dobrze”. Cierpiał, ale wierzył. Czasem mu tej wiary zazdrościłam. Tak bardzo zazdrościłam.
W domu był kilka dni. W sobotnie popołudnie moja nadzieja znowu zaczęła umierać.
– Zabrało go pogotowie. Miał duszności. Nie mógł oddychać. Nie zdążył rosołu nawet zjeść- mówiła jego mama.
Zakupy, gotowanie obiadu, a potem kolejny telefon, kolejna rozmowa, która odbiera wiarę, nadzieję, jest jak piorun w słoneczny dzień.
– Jego stan jest krytyczny. Śpi, nie mówi. Nie jedź, on i tak nie zauważy, że jesteś- mówiła jego siostra.
Mimo że zbliżał się wieczór, chwyciłam sweter, torebkę i pojechałam. Wierzyłam, wciąż wierzyłam, że ta nasza droga się jeszcze nie skończyła.
Leżał. Podłączony do tlenu, jakieś aparatury. Wciąż miał duszności. Tak zachłannie łapał powietrze. Usiadłam cichutko na krześle, dotknęłam jego chłodnej dłoni. Łzy znowu kapały. Moja twarz była mokra. I wtedy znowu usłyszałam ciche: Nie płacz, będzie dobrze. Słyszysz, będzie dobrze…
Patrzył to na mnie, to na sufit. Ściskał moją dłoń. Jego ręka była taka chłodna, taka chuda. Siedziałam do późnego wieczora. Wiedziałam, że się boi. Boi się nadchodzącej nocy i tego, że będzie sam.
Pod tlenem i całą skomplikowaną aparaturą leżał kilka dni. Potem wrócił na normalną salę. Z telewizorem, z widokiem na las i jezioro. Coraz bardziej się bał. To wtedy w szpitalu zaczęła nocować jego mama. Przy niej ten lęk był mniejszy, bardziej do oswojenia.
Wciąż go odwiedzałam. Wciąż zachłannie patrzyłam na jego twarz, słuchałam jego głosu. Celebrowałam te chwile, gdy się uśmiechał lub żartował. Tak, wtedy więcej się uśmiechał. I czekał na każde spotkanie z najbliższymi. Często widziałam, jak wpatruje się w ich twarze. Jak dotyka ich czule, jak rozmawia.
Jego stan był ustabilizowany. Morfina, leki przeciwbólowe, wskazówki od personelu, jak opatrywać odleżyny. Nikt już nie dawał nadziei.
– Nic już nie możemy zrobić- mówił lekarz.
W słoneczny, czerwcowy Dzień Dziecka mój brat wrócił do domu. Hospicjum zaopatrzyło go w butlę z tlenem.
Wycałowałam go, przytuliłam najmocniej jak potrafiłam, powiedziałam jeszcze kilka słów…
2 dni później mój brat odszedł. Po tym jak po raz ostatni zabrało go pogotowie, zmarł sam. W nocy, w jednej z wielu szpitalnych sal.
Rak trzustki. Tak, ten rak, który zabił Anię Przybylską, o której rozpisują się ostatnio wszystkie media. Bo odeszła, zostawiła troje dzieci, a na jej śmierć patrzyli najbliżsi. Miała 36 lat.
Rak trzustki. Tak, ten rak postanowił też zabrać mojego brata. Nikt o nim nie napisze, chociaż miał 25 lat i ośmiomiesięczną córkę. Jego choroba trwała trzy miesiące, a na jego śmierć też patrzyli najbliżsi – jego dwudziestoletnia żona, jego mama, jego tata, jego siostry.
I ja.