Glamour, szpilki i ścianki to nie dla niej. Wkurza ją, że mówi się o niej najczęściej w kontekście tego, że jest żoną Marcina Perchucia i matką dwójki dzieci. To tak, jakby swoje zawodowe życie zupełnie porzuciła. A to nieprawda. Właśnie wydała płytę „Projekt koFFta” – która wzbudza skrajne emocje, co ją cieszy, pracuje nad spektaklem i tęskni za telewizją. Nie chce być ekspertem od wszystkiego, chce robić swoje – to co czuje, co jej w duszy gra. I tyle. Rozmawiamy z Anetą Todorczuk-Perchuć.
Ewa Raczyńska: Mam takie poczucie, że dla jednych my kobiety jesteśmy bardziej matkami, dla innych bardziej żonami, a dla nielicznych po prostu kobietami. Ciebie zazwyczaj pyta się o rolę matki i to wcale nie rolę aktorską, tylko tę codzienną.
Aneta Todorczuk-Perchuć: Śmieję się, że aktorki różnie są szufladkowane. Są te umieszczone w szufladce „często zmieniają facetów”, inne „matki”, jeszcze inne „samotne kobiety, które zrezygnowały z macierzyństwa”. No i ja bywam najczęściej w tej szufladce matek.
Jak wspominasz początki swojego macierzyństwa?
Byłam matką wariatką. Ale na szczęście, kiedy rodziłam Zośkę, zaczęto głośno mówić o tym, że nie trzeba być matką idealną, że warto być matką nieperfekcyjną. Zresztą zrobiłam monodram „Matka Polka Terrorystka”, który jest właśnie o takim buncie przeciwko standardom, w które matki próbowano wepchnąć. Mówię tam na przykład: „a potem idę sobie koło kiosku, a tam na okładce jakiegoś takiego pisma dla matek patrzy na mnie taka wróżka, taka pinda lafirynda z photoshopa, patrzy na mnie i mówi: bądź piękna, zadbaj o siebie. No jak ja mam zadbać o siebie i jednocześnie być wróżką. No jak? Pytam się: no jak?”. Doskonale pamiętam ten pierwszy czas takiego – przepraszam – upierdolenia się. Zosia urodziła się 22 października i towarzyszyły mi od początku te wszystkie złote rady, że ubrać się ciepło, najpierw siebie, później dziecko, ten cały taki mętlik, zamknięte koło macierzyństwa. Dzisiaj to wszystko jest już za mną, bo mam dzieci w wieku szkolnym, ale jednak ten proces, który przeszłam – poród, karmienie piersią, kiedy kończył mi się pokarm, gdzieś są we mnie nadal.
Poza tym rodziłam Zośkę, kiedy moje wszystkie koleżanki jeszcze o dzieciach nie myślały. Byłam osamotniona, nie miałam koleżanki, z którą chodziłabym z wózeczkiem. Pamiętam później taki czas, kiedy siedem moich koleżanek rodziło w maju i tak im zazdrościłam, że mogły się tym wszystkim ze sobą dzielić, bo ja wtedy nie miałam z kim.
Dużo było wtedy we mnie buntu, dużo łez wylałam. Ale myślę, że ten właśnie bunt przeciwko temu, że świat chce nas upupić w macierzyństwie, pozwalał mi jednak wyjść z tej jedynej słusznej jak próbuje się nam wmówić roli matki.
Ciąży Ci ta rola?
Czy ciąży? Nie. Moje dzieci są cały czas przy mnie, ja jestem taką matką kwoką. Ale nie jestem „tylko matką”. Robię swoje projekty i znajduję na to czas, a ile mnie to kosztuje, to już inna sprawa. Nagrana przeze mnie w ostatnim czasie płyta „Projekt koFFta” złożona z dwunastu utworów Jonasza jest z jednej strony dowodem na to, że udało mi się połączyć macierzyństwo z zawodowym życiem, choć różnie to bywa…. A teraz próbuję w oparciu o tę płytę zrobić spektakl, zdobyć na jego realizację środki. Jestem w ciągłym ruchu, a dzieci pytają: „mamo, kiedy będziesz”.
Inna sprawa, że nie wychodzę często, nie pokazuję się, a z racji tego, że przestałam na kilka lat się pojawiać regularnie z telewizji, nie jestem dla dziennikarzy nikim atrakcyjnym. Im się wydaje, że nic nie robię, oprócz tego, że mam dzieci i jestem żoną. Słyszę: „Gdzie można Panią zobaczyć, w jakim serialu”, gdy odpowiadam: „Nie gram w serialu”, to okazuje się, że już nie ma o czym ze mną rozmawiać.
A ja jednak dużo rzeczy robię, rozwijam się, a kopem do działania jest dla mnie właśnie macierzyństwo.
Wpadłam na pomysł napisania książki dla dzieci „Potworaki usypiaki”, którą moja córka pisała razem ze mną, była tak zaangażowana, że właściwie uczyniłam ją współautorką. W ogóle moje dzieci uczestniczą w tym co robię w taki zupełnie naturalny sposób. Są po prostu obecne w moim życiu, także tym zawodowym. Na co przykładem jest sytuacja, kiedy mój syn kompletnie do tego nieprzymuszany włączył sobie ostatnio moją płytę. Słyszę rano w domu mój głos, zaglądam do niego, a on siedzi i przewija w kółko jeden i ten sam utwór „Do łezki łezka”. I śpiewa. Oczywiście popłakałam się.
Poza tym oni cytują fragmenty spektakli, w których gram, a podczas których oni siedzą na balkoniku i czasami oglądają dwa razy pod rząd to samo przedstawienie, bo jest weekend, mama w pracy, więc są w teatrze razem ze mną.
Ale mimo wszystko nie drażni Cię postrzeganie Ciebie najczęściej przez pryzmat matki?
Drażniło, jak byłam młodą mamą, w pierwszej jeszcze ciąży. Wtedy ludzie na planie nagle zaczynali ze mną rozmawiać o przebiegu ciąży ich żon, albo o przewijaniu i karmieniu piersią. Byłam w szoku, bo przecież jestem normalnym człowiekiem i chcę porozmawiać o czymś zupełnie innym, a nie tylko o pieluchach.
A jak potoczyło się Twoje zawodowe życie już po narodzinach dzieci?
Po pierwszym dziecku mam niezapomniany do dziś spektakl. To był 113 dzień od porodu, dzień po zakończeniu urlopu macierzyńskiego, gdzie na scenie byłam jedynie ciałem, a na pewno nie duchem. To była rola Anusi w „Szkole żon”, a Zosia wtedy miała kolki i darła się nieprzerwanie od 20:00 do północy regularnie od 6 do 12 tygodnia życia. I ja na tej scenie… To nie było łatwe. Ale też po urodzeniu Zosi poprosiłam, by wykreślono moją rolę z serialu, w którym grałam. Cóż, kiedy po pół roku byłam gotowa, żeby wrócić na plan, to już nie było do czego. Musiałam sporo poczekać, żeby scenarzyści odnaleźli mi sensowny wątek w serialu.
Za to ze Stasiem już trzy tygodnie po porodzie byłam na planie, dokarmiałam go między zdjęciami. Byłam też wtedy na castingu do bardzo wymagającej roli w teatrze, który wygrałam. Ale kosztowało mnie to tyle siły… Choć czułam się świetnie fizycznie, to jednak rola, gdzie musiałam tańczyć, która wymagała ode mnie bardzo dobrej kondycji była niezwykle trudna.
Mówisz, że rynek aktorski jest niesprawiedliwy, że nie docenia się wielu osób, ciągle widać te same twarze.
No tak jest. Kiedy nadeszła era na celebrytów, na zdjęcia na ściankach, miałam to kompletnie w poważaniu, co więcej buntowałam się przeciwko takiemu kreowaniu siebie. Natomiast później zaczęłam myśleć, że może tak trzeba…
To też działo się wtedy, gdy podejmowałam decyzję, że dzieci a nie praca są dla mnie najważniejsze. Kiedy ja rodziłam, moje koleżanki robiły karierę, a kiedy wróciłam, to okazało się, że te miejsca z mojego rocznika aktorek są już pozajmowane, rozdysponowane.
Nie wiem, jak to jest, zresztą nie analizuję tego. Ja nie chcę się broń Boże skarżyć, czy użalać nad sobą, ale spotykam wiele osób, które pytają: a kiedy ty, tyle potrafisz – a ja nie wiem, co odpowiedzieć. Przecież teraz nawet w teatrach grają amatorzy, muszą być nazwiska, które przyciągną publiczność, umiejętności nie mają tu zbyt dużego znaczenia, niestety.
I to na początku bolało mnie bardzo mocno, dziś mam już chyba większy dystans, nic z tym nie zrobimy. Po prostu wiem, że muszę robić swoje. Jasne, że mogłabym wziąć demo, cv, pójść i „się przypomnieć”, ale nie wiem, co musiałoby się wydarzyć w mojej głowie, żeby do tego się przemóc. Ani nie wierzę, że to coś by zmieniło i chyba za stara za to jestem, mam zbyt duże doświadczenie.
Teraz mam czas, kiedy robię coś swojego. Nagrałam płytę – od początku do końca sama, mam swoje projekty, które powoli wypycham do przodu. Kto wie, może jakbym siedziała na ciepłym etacie w teatrze, grała na stałe w serialu, to jednak wielu rzeczy nie chciałoby mi się robić, bo byłoby mi zbyt wygodnie. A tak cały czas stawiam sobie wyzwania. Teraz muszę zrobić jeszcze trzy utwory do „projektu Koffta” i do końca stycznia chciałabym mieć gotowy spektakl. Scenariusz na razie się pisze w moim kajecie, patrzę sobie na to i myślę, że to będzie opowieść trochę o Kofcie, trochę o mnie, a na pewno na zabawnie.
Wybrzmiewają złośliwe głosy: „nie gra w serialach, to sobie płytę nagrała”, jakby działo się to przypadkiem.
Cóż, na fali popularności jest to jakoś dla ludzi bardziej zrozumiałe, że ktoś wydaje płytę, pisze książkę. We mnie pomysł na nagranie płyty dojrzewał dobrych kilka lat, a jego efekt jest mi bardzo bliski, jest bardzo mój, przemyślany, na pewno nie jest przypadkiem. Oddając tę płytę dla świata, wiem, że jest to coś, co dopieściłam. Albo się to spodoba albo nie, ale jest moje. Dzisiaj wiem, że płyta wzbudza skrajne emocje i mnie bardzo cieszy, że nie usłyszałam jeszcze „nooo, fajne”, czyli nijakie.
Może lepiej tak, niż zasiadać na kanapach w telewizjach śniadaniowych?
Często jestem zapraszana, ale bywam rzadko. Bo nie chcę iść i gadać o czymś tam. Nie chcę być specem od wszystkiego, bo nim nie jestem. Bardzo chętnie idę, kiedy mam coś do powiedzenia, jak chociażby o spektaklu, czy teraz o płycie.
Nie mam takiej nadziei, że wszyscy docenią to, co ja teraz robię, że to ambitne i wyższa półka. Broń Boże, to co robię jest absolutną niszą i z całą świadomością się w to ładuję…
Trzeba mieć na to jednak trochę odwagi?
Nie wiem, czy to kwestia odwagi, bo ja w sumie nie miałam wyjścia, chciałam robić to, co czuję, a nie coś wbrew sobie. Poza tym, nie potrafię usiedzieć na tyłku, gdybym miała cały dzień spędzać z dziećmi w domu i nimi tylko się zajmować czekając na jakąś zawodową propozycję, to bym zwariowała. Byłabym nieszczęśliwa i moje dzieci byłyby nieszczęśliwe. Więc może to i dobrze, że te telewizyjne propozycje nie spływają do mnie jakąś wielką falą…
Ale mówisz otwarcie, że tęsknisz za serialami, za telewizją.
Oczywiście. Miałam jakiś czas temu niezwykłą przyjemność być na castingu do fabuły i sam udział w nim był dla mnie wielką frajdą. Więc tak, tęsknię za telewizją, mam nawet projekt serialu przygotowany, ale usłyszałam, że jest w nim za mało „glamura” i szpilek, a ja właśnie napisałam go tak, by był o prawdziwym życiu. Cóż, pewnie do naszej polskiej telewizji nie zawędruje przez to zbyt prędko, a nie stać mnie, żeby go wyprodukować samej. Ale też umówmy się – nie stawiam sobie zadań, które miałby mnie wykoleić z torów, bo po co się mierzyć z gorylem.
Trudno być takim pod prąd?
I znowu – trochę nie mam wyjścia, bo źle bym się czuła w glamurze, nie jestem tym typem. Kilka razy otarłam się o ścianki, więc wiem, ile czasu zajmuje wyjście na pokaz mody tego czy innego projektanta – no nie, to nie jest dla mnie. To nie moja droga po prostu.
A co z rolą żony, z tej też trudno wyjść?
(śmiech) Możemy o tym nie rozmawiać? Żartowałam nawet ostatnio, że mam dosyć bycia żoną Marcina Perchucia. Perchuć mówi: to się rozwiedź, a ja na to, że nawet, jak się rozwiodę i tak będą żoną Marcina Perchucia, tylko eks
A tak na serio – oczywiście, że mój mąż zrobił dużą karierę, że zawodowo jesteśmy w innych miejscach, ale z drugiej strony każdy z nas podąża własną ścieżką. Nie byłabym w stanie prosić go o jakąś protekcję, powoływać się na mój związek szukając pracy, źle bym się czuła, gdyby on coś mi załatwił. Jeśli chodzi o zawód jesteśmy totalnie odrębnymi bytami. On się spełnia w szkole, to jest jego wielka pasja, a ja robię te bardzo moje rzeczy. I to dla mnie jest ważne.
Jesteś szczęśliwa?
Myślę, że tak, choć powiedziałabym, że szczęśliwa bywam, a jestem zadowolona z tego, jak wygląda moje życie.
Dużo wymagasz od siebie.
No tak, przyjaciele czasami mówią, że za dużo. Ale cóż, taka konstrukcja, trudna z pewnością, bo ja czasami za dużo sobie wyobrażam, a potem się na siebie wściekam, jak mi nie wyjdzie. I cały czas uczę się odpuszczać, dawać sobie czas dla siebie i na odpoczynek.
W sumie robisz gdzieś dużo rzeczy, ale nie wychodzą na zewnątrz, dlaczego?
Cóż, mało kto wie, że napisałam książkę, że zrobiłam audiobooka. Czasami się zdarzy, że jakaś pani w przedszkolu mówi, że czyta moja książkę swoich dzieciom, czasem ukaże się jakaś badzo miła recenzja. Wtedy się wzruszam i jest to dla mnie bardzo ważne.
A dlaczego tego nie widać? W tym świecie, każda rzecz jest produktem, a produkt, żeby się sprzedał musi być ładnie zapakowany. Tyle tylko, że moje produkty, to nie są wydmuszki, to są rzeczy, nad którymi spędzam bardzo dużo czasu, wkładam w nie serce. Nie potrafię zrobić czegoś tylko po to, żeby miało ładne opakowanie. Moja uczciwość mi na to nie pozwala.