Każdy ten dzień to jakiś moment mojego życia. To nie tydzień, to czas liczony w latach, które mignęły mi przed oczami. To jednocześnie coś, co wydarzyło się tak dawno, a mam wrażenie mimo wszystko, że stało się to wczoraj. Te momenty
zamazują się w jedną plamę – taką szaroburą, której nie lubię…
Dzień pierwszy
Mam kilka lat. Nie znoszę sukienek, warkoczyków i kokardek. Nie lubię lalek, wózków i zabawy w dom. Gdy mówię o tym głośno słyszę tylko, że jakiś dziwoląg ze mnie wyrasta. A przecież nie chcę być dziwolągiem. Posłusznie więc pozwalam, by
mama kupowała mi te chińskie sukienki i tworzyła mi ma głowie wymyślne fryzury. Z zazdrością zerkam na chłopców wspinających się na drzewa. Też bym chciała mieć takie strupy na kolanach jak Wacek, ale mama nie pozwala mi się tak bawić.
Dziewczynki skaczą w klasy, w gumę i bujają się lekko na huśtawce – powtarza i gniewnie zerka na przybrudzone białe podkolanówki. – Gosiu, nie jesteś chłopcem. Baw się jak dziewczynkom przystoi. Nie brudź się tak. Nie chcesz być niechlujem,
prawda? Oczywiście, że nie chcę. Staram się być na podwórku bardziej uważna. Rezygnuję z zabawy w berka, z wygibasów na trzepaku i bujania do „rygi dygi”. Wtedy jeszcze nie wiem, że to pierwszy krok do rezygnacji z samej siebie. Po prostu intuicyjnie czuję, że mi jakoś niewygodnie, ale nie potrafię tego nazwać.
Dzień drugi
Jestem w ósmej klasie. Muszę wybrać szkołę średnią. Jestem ponoć uzdolniona plastycznie. Uwielbiam malować, rysować, wyklejać, tworzyć makiety, przemeblowywać pokoje. Nieźle zestawiam też ubrania. Marzę o liceum plastycznym, nawet raz napomknęłam o tym rodzicom. Tata uznał, że życie jest zbyt brutalne i artystką to mogę sobie być w domu, ale na co dzień mam mieć porządną pracę. Składam więc papiery do ekonomika. Męczę się niemiłosiernie cztery lata. Na studia
nie idę. Już wolę do pracy. Zatrudniam się w największej firmie w mieście. Mam posadę, stały zarobek i z niecierpliwością czekam aż wybije piętnasta, bo popołudniami mogę w końcu bezkarnie wyżywać się artystycznie.
Dzień trzeci
Ze Zbyszkiem chodzę od trzeciej klasy liceum. Jest spokojny, jego rodzice mają biuro rachunkowe znane w całym mieście. Rodzice się cieszą, że dobrze trafiłam, a że nie latam po dyskotekach jak inne dziewczyny. Anka nawet wpadła z jakimś kolesiem i chodzi z brzuchem. Chłopak oczywiście się ulotnił. Gdy w pracy poznaję Adama jestem zauroczona. Moi rodzice łapią się za głowę. Adam jest z domu dziecka, ma z lat szczenięcych jakieś kradzieże ma swoim koncie. Gośka ja cię proszę, ogarnij się. Nie trać głowy dla jakiejś sieroty – powtarza mama, a ojciec dodaje: Tylko nie daj się wrócić jak Anka, żebyś nam tu z dzieciakiem nie została. Ania faktycznie ma przegwizdane. Całe miasto z niej drwi. Matka jej z opuszczoną głową chodzi. Chyba rodzice mają rację. Adama puszczam z kwitkiem i tęsknię za jego ustami. Zbyszek tak nie całuje…
Dzień czwarty
Ślubu kościelnego nie chciałam, ale… Co by ludzie powiedzieli!! – lamentowali rodzice, choć sami do kościoła nie chodzili. Jak to bez welonu? – ciotki rozkładały ręce, gdy po cichu powiedziałam, że marzę o wianku na głowie.
Wesele było na dwieście osób, ślub w kościele. Podobno piękny. Nie wiem, nie pamiętam. Szyfon mnie tak drapał, że myślałam tylko o tym, kiedy tę bezę zdejmę z siebie. Wesele było głośne i kiczowate. Płacili rodzice więc nie miałam nic do
gadania. Salę chciałam udekorować po swojemu, ale właścicielka lokalu poczułaby się urażona, więc zaniechałam tego pomysłu. Rodzice płakali ze szczęścia, my po weselu i poprawinach padaliśmy ze zmęczenia. Po kilku dniach udaliśmy się w podróż poślubną. Uparłam się na Bieszczady, ku niezadowoleniu Zbyszka, który wolał polskie morze. Pokłóciliśmy się wtedy strasznie i pół wyjazdu nie odzywaliśmy się do siebie. Chodziłam na wyprawy sama. Gdy wróciliśmy, wszyscy pół żartem pół serio dopytywali, czy już jestem w ciąży. Nie byłam i nawet się cieszyłam z tego powodu.
Dzień piąty
Życie biegło stałym rytmem. Po ślubie po prostu zmieniłam nazwisko. Mieszkaliśmy w domu jego rodziców na piętrze. Kuchnia i łazienka wspólna. Teściowa gotowała i za wszelką cenę chciała mnie utuczyć, bo takie chuchro wnuków jej nie da. Gdy
odmawiałam kolacji, która była gotowa trzy godziny po dwudaniowym obiedzie, mama Zbyszka czuła się obrażona. A ja ciągle miałam wyrzuty sumienia, bo albo czułam się przejedzona albo byłam niewdzięczną synową.
Dzień szósty
Ciąża pojawiła się po dwóch latach starań. Nikomu nie przyznałam się, nawet Zbyszkowi, że seks z nim nie daje mi radości. Był obowiązkiem. Podczas gdy mój mąż po kilku minutach osiągał satysfakcję ja dopiero zaczynałam czuć jakiekolwiek
dreszcze. Potem, robiąc sobie dobrze w wannie, miałam wyrzuty sumienia. Zbyszek nigdy nie chciał ze mną rozmawiać o bliskości. Sądził chyba, że tak to powinno wyglądać. Gdy zaszłam w ciążę, szalał ze szczęścia. Chciałam pracować, czułam się dobrze, ale mąż, rodzice i teściowie przekonywali, bym wypoczywała. Niechętnie poszłam na zwolnienie. Koleżanki szły do kina czy na drinka, a ja nie, bo przecież byłam w ciąży. Ciągle słyszałam, że powinnam się poświęcać, że rodzina najważniejsza, że dobra matka się poświęca. Córeczkę kochałam ponad wszystko, ale miałam wrażenie, że jako matka rezygnuję z tylu rzeczy. Ze snu, wolnego czasu, rozwoju, przyjaciół i nawet z piersi. Jakaż była draka, gdy odstawiłam Anetkę i
podałam jej mleko z proszku. Usłyszałam, że dla dobra dziecka winnam zrezygnować z komfortu, bo dobra matka nie myśli o sobie. Chciałam być zatem dobrą matką…
Dzień siódmy
Po macierzyńskim marzyłam o powrocie do pracy, tęskniłam za malowaniem, przemeblowaniami. Ciągle oczekiwano ode mnie, że będę oddana rodzinie i domowi. Na moje „ja” nie było miejsca. Zostałam więc na wychowawczym, dusząc się na
piętrze u teściów, bez perspektywy na własne mieszkanie, bo Zbyszkowi było wygodnie. Wszystkim było dobrze, tylko mi jakoś nie do końca. A przecież powinnam być szczęśliwa. Nie musiałam pracować, miałam gdzie mieszkać. Mąż nie pił i nie bił. A ja byłam taka niewdzięczna!
Kolejne dni
Mój powrót do pracy był przyczynkiem do karczemnej awantury. Malując ściany naszych pokoi i kupując nowe zasłony, firany i bibeloty dolałam tylko oliwy do ognia. Wzięłam więc te zasłony i firany i z dzieckiem na rękach poszłam do rodziców. Nie
byli zachwyceni. Bali się opinii sąsiadów. Wtedy pękłam. Wyrzuciłam z siebie cały żal, wytknęłam każdą rezygnację z siebie dla dobra innych. Nawet tata się popłakał słysząc to, co miałam im do powiedzenia. Poprosił, by na spokojnie zastanowiła się
czego chcę. Zrobiłam całą listę. I krok po kroku realizowałam swoje cele. Odeszłam od Zbyszka. Zrezygnowałam z pracy. Założyłam własną firmę. Wynajęłam kawalerkę. W końcu żyłam po swojemu. Nawet jadłam co chcę i kiedy. Nosiłam ciuchy, które chciałam. Urządziłam mieszkanie według moich potrzeb. Gdy Anetka była u Zbyszka ja mogłam iść z dziewczynami na drinka czy pracować do rana. W końcu byłam panią swojego życia i wcale nie byłam niedobrą matką.
Zbyszek poznał jakąś dziewczynę, jego mama przestała zachowywać się wrogo wobec mnie. Moi rodzice nie przejmują się już komentarzami sąsiadów, a ja spotykam się z Adamem. Przypadkiem trafiłam na niego w sklepie z farbami, który sam prowadzi. Namówiłam go, by rozszerzył asortyment i jestem jego stałą klientką. Maluję, tworzę, projektuję. Zdobywam klientów także poza naszym miastem. Rozwijam przez lata podcinane skrzydła.
A Adam wyszedł ma ludzi. I nadal świetnie całuje. A może jeszcze lepiej niż kiedyś…