Gdybyś rok temu powiedziała mi, że moje życie tak bardzo się zmieni, gdybyś pokazała mi moje zdjęcie, to zrobione nad morzem, w kostiumie kąpielowym w śmieszne rekiny, byłabym pewna, że drwisz, a na fotografii jest zupełnie inna osoba. Że facet, który trzyma mnie za rękę, przechodził akurat obok przypadkiem. No i złapał mnie tylko po to, żebym się nie przewróciła. Chyba z litości. Kto by się mną mógł zainteresować na serio? Nikt.
Uwierzysz, że jeszcze całkiem niedawno myślałam o sobie najgorzej? Miałam się samą za nic. Gruba, zaniedbana, „kiedyś podobno ładna”, ale nikt już nie pamięta, kiedy to było, więc nikt w to nie wierzy. Bo po tej urodzie to już nie zostało nic, na czym warto skupić uwagę. Poza tym, za kobietą po 50-tce faceci się nie oglądają. Intelekt intelektem, ale liczy się raczej pierwsze wrażenie, a potem rozmowa. Faceci w moim wieku wolą trzydziestki. No, a ci starsi szukają bardziej opiekunki niż partnerki. A na opiekunkę to ja się nie piszę, o nie!
Widziałam siebie oczami tych, dla których nie byłam ważna, nie byłam piękna. Dzisiaj wiem, że to w ogóle nie było towarzystwo dla mnie. Że oddałam serce i czas ludziom, którzy nie zasługiwali nawet na to, by o nich teraz dłużej mówić. Jak to się stało? Nie wiem. Chyba siłą rozpędu.
W grudniu skończę 58 lat. Przez większość życia walczyłam z nadwagą, lekką, ale jednak. Byłam bardzo zakompleksiona i nigdy nie wierzyłam w siebie tak, jak powinnam. Bo nigdy nikt mi nie powiedział, że powinnam. Mam za sobą dwa nieudane małżeństwa. Pierwsze z alkoholikiem, a drugie z człowiekiem, który mnie niszczył, każdego dnia. 17 spędzone z kimś, kto miał być ostoją po związku, w którym na pierwszy miejscu stał alkohol i przemoc. Z kimś, kto miał się mną opiekować, a sam okazał się katem, w a w dodatku nieciekawym świata i ludzi nudziarzem, tchórzem. Trafiłam z deszczu pod rynnę. Właściwie mogłabym tak sobie trwać w tej beznadziei do samego końca. Ale wybrałam inaczej. Widzisz: świadomie mówię „wybrałam”. To naprawdę był mój wybór, a właściwie cała seria wyborów. A pierwszy – najbardziej banalny.
Wszystko zmieniło się kiedy… ścięłam włosy. Serio, tylko tyle i aż tyle. Podjęłam tę szaloną decyzję w ciągu jednego wieczora. Przez trzydzieści lat nosiłam tę samą, nudną fryzurę, przez 20 farbowałam włosy na te sam, ohydny, żółty kolor. Ale dopiero tego jednego, grudniowego wieczora poczułam, że jeśli natychmiast nic ze swoim życiem nie zrobię, niedługo zniknę. Oglądałam jakiś program o metamorfozach. Poczułam, że od tego muszę zacząć. Otworzyłam komputer, umówiłam się na wizytę. Rano siedziałam już na fotelu u fryzjera. I w dwie godziny stałam się rudowłosą seksbombą. Nie podejrzewałam, że ten rudy kolor podziała jak pierwsza iskra do zmian. Nigdy nie zapomnę momentu, gdy zobaczyłam się w lustrze. Pomyślałam o sobie, że jestem piękna. Że wreszcie widać moją szyję. I, że mam niesamowicie zielone oczy. Trochę jak czarownica. Czarownica, która ma ostatnią szansę na to, by zacząć żyć. Takie „teraz albo nigdy”.
Więc wpadłam do domu, jak na miotle. Spakowałam jedną, jedyną walizkę. Co tam wrzuciłam? Książki. Zawsze słyszałam, że kiedy kończysz jakiś etap swojego życia, powinnaś kupić sobie nową bieliznę i nową pościel. W nowe życie nie wchodzi się w starych majtkach, po prostu. I tak nie miałam ich za wiele. Do męża napisałam list. Nie, nie email, tylko list – staroświecki, na kartce. Że jest draniem i świnią, ale nic już mnie to nie obchodzi, bo kurczę blade, teraz jest mój czas. Że mieszkanie może sobie zatrzymać (potem zrewidowałam nieco moje lekkomyślne postanowienia, bo stwierdziłam, że jednak coś mi się od drania należy), ale po talerze wrócę, bo są moje ukochane.
A potem zamknęłam za sobą drzwi i poczułam wolność i radość. Nie na długo, co prawda, bo zaraz za rogiem, złamał mi się obcas (coś mi się ubzdurało, że od męża odchodzi się w szpilkach, żeby to lepiej wyglądało), ale przynajmniej nie padało. W telefonie wybrałam numer przyjaciółki. Powiedziała tylko „wreszcie”. Mieszkałam u niej przed dwa miesiące, póki nie wynajęłam mieszkania. To jej znajoma zaproponowała mi założenie wspólnej firmy. Na szczęście, dla księgowych pracy wciąż nie brakuje.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie: i rozwód za obopólną zgodą i moje warsztaty dla kobiet „po przejściach”, które chcą zacząć wszystko od nowa. I… miłość. Dziwnie szalona, jak na swój wiek. Dziwnie zawracająca w głowie. Dziwnie pozytywna, jak na moje dotychczasowe doświadczenia.
Spotkałam go, kiedy w lipcu stałam z moją przyjaciółką na szczycie Kasprowego i darłyśmy się jak głupie: „teraz my”. Łzy wzruszenia stanęły mi w gardle i wiedziałam, że teraz już nic mnie nie złamie, że już zawsze będę w siebie wierzyć, że będę o siebie walczyć. Że wcale nie jest „zbyt pózno” . Serio, te wszystkie ograniczenia, obawy, lęki, to jest tylko w naszej głowie. Kiedy zdołasz sobie samej wytłumaczyć, że możesz, że jesteś w stanie wziąć sprawy z swoje ręce – wtedy masz już „z górki”. Wtedy wszystko już dzieje się „samo”.
A on? Podszedł, rzucił jakiś żartem, odpowiedziałam, uśmiechnął się i… został. Został, bo zobaczył we mnie to, czego inni wcześniej nie zdołali dostrzec – ostry dowcip, radość, siłę. I do mojej siły dołożył swoją. A poza tym, jest po prostu bardzo przystojnym facetem. I wysportowanym.
Miesiąc później, już jako para, byliśmy razem nad morzem. Biegałam po plaży jak zakochana nastolatka i wolność szumiała mi w głowie. Wino trochę też. O małżeństwie nie myślę, za wcześnie na takie deklaracje. Jest mi dobrze tak, jak jest. Wciąż okdrywam siebie, ale na razie – bardziej dla samej siebie niż dla niego. Tego mi potrzeba, dzięki temu się rozwijam, poznaję swój własny klucz do szczęścia.
Rok temu sięgnęłam dna rozpaczy. Wracałam do domu, zamykałam się na klucz, zamknęłam się w domu, leżałam na kanapie i oglądałam seriale, których tytułów dziś już nie pamiętam. Dziś jestem po prostu szczęśliwa. Wierzę, że to się może przydarzyć każdemu. Nie, zaczekaj nie „przydarzyć”. Wierzę, że każdy może sobie to szczęście wybrać dla siebie.