Wszyscy zjeżdżamy się na święta, to są najpiękniejsze momenty i chwile, które teraz, im jestem starszy, tym bardziej doceniam-wyznaje Mariusz Drężek w rozmowie z Agnieszką Grün-Kierzkowską dla Ohme.pl
Agnieszka Grün-Kierzkowska: Przygotowując się do rozmowy, pochyliłam się nad twoim dorobkiem artystycznym, sporo tego. Pierwsze pytanie, które mi przyszło do głowy to, teatr czy film? Na scenie, czy na planie filmowym czujesz się lepiej? Przy tak dużym dorobku myślę, że nie będzie trudno odpowiedzieć na to pytanie.
Mariusz Drężek: Zawsze staram się to równoważyć, tak samo przyjemna praca jest przed kamerą, jak i w teatrze. Oczywiście to są dwa różne sposoby pracy, niby polegające na tym samym, a różnią się diametralnie, zarówno w kwestiach technologicznych jak i psychologicznych. Uwielbiam być przed kamerą, ale nie mniej sprawia mi satysfakcji obecność na scenie. Gra aktorska na deskach teatru, wypełnia gros mojego życia.
Teatr, jak powiedziała Anna Dymna, jest mężem na długie lata a film to niewierny kochanek (śmiech). Lubię teatr, ponieważ trzyma w formie aktora, trzeba się mobilizować w każdy weekend, wyjść przed żywą publiczność. To jest rodzaj takiej siłowni dla aktora, nieustannego treningu, żeby cały czas być w dobrej formie.
Wydaje mi się, że teatr jest taką próbą na autentyczność, tam przecież za każdym razem zaczyna się od nowa, każde przedstawienie może inaczej się ułożyć, tam jest więcej spontaniczności i naturalności…
Oczywiście, w teatrze każdy dzień jest inny i każdego dnia wyzwala się inna energia, o różnym potencjale. Na scenie ważne jest samopoczucie, stan ducha, że użyję sportowej nomenklatury, dyspozycja dnia. To wpływa na przebieg spektaklu. Bez względu czy to film czy teatr, przede wszystkim należy uczciwie pracować i poważnie traktować widza, który nas ogląda, dla którego przecież to wszystko robimy.
Zapytam cię o najnowszy film „Dalej jazda”, anonsowany jako komedia, choć jest to film z poważniejszym rysem psychologicznym. Zgodzisz się, że gdzieś w głębi jest przesłanie, że na marzenia nigdy nie jest za późno?
Może zabrzmi to banalnie, lecz każdy ma prawo do marzeń, o tym też jest ten film. Dla mnie bezsprzeczną wartością tego obrazu, jest zawarta w nim teza, że każdy z nas, każdy człowiek, ma prawo żyć na własnych zasadach. Gdy spojrzymy na to szerzej, zauważymy, że obcujemy na co dzień z wykluczeniem spowodowanym wiekiem. Dotyczy to zarówno ludzi młodych, jak i ludzi w jesieni życia.
Film opowiada o ucieczce od prozy życia, o rodzinie, która pomimo różnych problemów, wiecznego rozgardiaszu, scala się w trudnych momentach i może na siebie liczyć.
Nadrzędnym tematem jest kryzys niepamięci, spowodowany chorobą głównej bohaterki, mojej filmowej matki, który powoduje wszystkie perypetie filmu. Sama postać, grana przez Małgosię Różniatowską, jest tak odcięta od świata rzeczywistego, że żyjąc w swoich wyobrażeniach, wciąga niejako do tej krainy pozostałych członków rodziny. W moim odczuciu jawi się niezwykle świetliście, wskazuje w pewnym sensie jasne strony życia. Mimo wszystko, na swój sposób jest szczęśliwa, chociaż krótkie chwile świadomości wprowadzają niepokój i zdziwienie.
Niezwykle ciekawy jest też kontekst relacji ojca i syna. Ja jestem synem, Marian Opania jest ojcem. Pomiędzy nami tli się konflikt, lecz perypetie i zakręty życiowe, prowadzą do emocjonalnego zbliżenia między nami.
Powiedziałabym, że dochodzi do pierwszej prawdziwej relacji ojca z synem, ponieważ ojciec wcześniej był nieobecny, dużo podróżował, taką miał pracę. Doświadczają czegoś, na co wcześniej nie było czasu, prawda?
Tak, kiedy rozmawialiśmy o tych postaciach i ich genezie, doszliśmy do wniosku, że jest to historia o zaprzepaszczonych sprawach w dzieciństwie. Ojca nie było, on ciągle był w trasie i ta trasa była jakimś mitem dla reszty rodziny. Tato przywoził historię ze świata, którego my nie mieliśmy prawa zobaczyć, on kreował ten świat, lecz tak naprawdę tego ojca było mało w domu. Jest ojciec legenda, daleki i niedostępny a syn dopiero poznaje go, będąc już mężczyzną w średnim wieku.
Mieliśmy takie rozmowy z reżyserem Mariuszem Kluczewskim i autorem scenariusza zarazem. Po długich dysputach doszliśmy do wniosku, że syn podświadomie nie chce przejąć sukcesji po ojcu, czyli zaopiekować się całą rodziną, wziąć na siebie odpowiedzialności. On wolałby, żeby wszystko poukładało się samo, nawet gdy rodzice robią kolejnego figla, co skutkuje kolejnymi zdarzeniami.
Andrzej, postać, którą grasz, jawi nam się jako troskliwy syn, kochający mąż, zapracowany ojciec, prawdziwa głowa rodziny. Mało go widać jako człowieka cieszącego się życiem, pozwalającego sobie na przyjemności.
Tam jest taka fajna, krótka scena z matką, kiedy ona się pyta: Jędruś, a czy ty masz jakieś marzenia a on odpowiada, no tak, żeby się jakoś żyło… To jest jego spełnienie marzeń, żeby się jakoś żyło.
Wróćmy do tych relacji międzypokoleniowych, bo w filmie grasz rolę przedstawiciela średniego pokolenia, w wielopokoleniowej rodzinie i chciałam zapytać, czy spotykasz w realnym świecie właśnie takie rodziny? Czy dziś jest miejsce dla takiego życia w symbiozie, obopólnego zrozumienia i wzajemnej miłości? Myślisz, że w realnym życiu jest to możliwe?
Moja rodzina taka jest! Co prawda nie mieszkamy w jednym domu, ale łączą nas podobne więzi. Centralną postacią jest moja mama, Marianna. Wszyscy zjeżdżamy się na święta, to są najpiękniejsze momenty i chwile, które teraz, im jestem starszy, tym bardziej doceniam. Rodzina to absolutny priorytet, najważniejsza na świecie instytucja.
Dzieciństwo, lata dorastania, wywierają na nas wpływ, kształtują nas, pozostawiają ślad na całe życie. Jak zatem kształtowały cię Mazury, gdzie się urodziłeś i wychowałeś?
Urodziłem się w Mikołajkach, ponieważ w Mrągowie porodówka była zamknięta i mamę zawieźli do Mikołajek. Wychowałem się w takiej małej miejscowości Bagienice Małe pod Mrągowem na Mazurach. Moja mama jest emerytowaną nauczycielką. Nasz dom był pełen dzieciaków, tętnił życiem, wspólną zabawą, kreowaniem poznawanego świata.
Mieliśmy tylko dwa patyki, sznurek i kapsle, nie mieliśmy więcej zabawek, pomocy naukowych. Biegaliśmy po polach niczym wataha szczęśliwych, rozkrzyczanych dzieci. Sentymentalny jestem, często wspominam to dzikie, cudowne dzieciństwo i obcowanie z przyrodą. Każdemu dziecku życzyłbym takiego dzieciństwa. Chodziliśmy stadem, nie było żadnych zagrożeń, był jeden samochód we wsi i cztery wozy konne. Nie miało nas co rozjechać, nie miało co nam krzywdy zrobić, więc biegaliśmy, szybowaliśmy w naszym dzieciństwie niczym wolne ptaki. Fantastyczny, magiczny i dobry czas. Piękny czas wolności…
Odkryłam, że pasjonuje cię muzyka. Nagrałeś kilka płyt, śpiewałeś utwory z różnych półek, ale również z repertuaru Nicka Cave’a. Czy ten artysta jest ci jakoś szczególnie bliski? Opowiesz o tym kontekście muzycznym?
Bardzo chętnie, to jest moje głębokie i ekscytujące wspomnienie. Nick Cave zadziałał na mnie inicjacyjnie. Będąc w szkole teatralnej we Wrocławiu, zorientowałem się, że nie ma innej drogi, aby dostać etat w moim ukochanym teatrze, niż otrzymanie nagrody w konkursie. Wrocław jest znany z Festiwalu Piosenki Aktorskiej, przygotowałem się do tego wyzwania, wystartowałem w konkursie i dostałem nagrodę. Gdy kończyłem studia, otrzymałem za to dodatkowo możliwość zrobienia recitalu.
Wtedy wpadłem na pomysł, żeby to był Nick Cave, szczególnie z płyty „Ballady Morderców” („Murder ballads”). Nick Cave zgodził się podarować nam prawa autorskie, przysłał fax i napisał, żebyśmy zrobili spektakl. No więc zrobiliśmy, to był strzał w dziesiątkę.
W konsekwencji, zwieńczeniem spektaklu, który zrobiliśmy wspólnie z Kingą Preis, był przyjazd Nicka Cave’a na nasz koncert. Był to jego pierwszy przyjazd do Polski! Mieliśmy wspólny koncert we Wrocławiu. To było chyba najbardziej mistyczne przeżycie jakiego doświadczyłem. W tym koncercie brały udział tuzy naszej sceny. Był Kazik, Maleńczuk, Jopek Steczkowska, Waglewski… Dla mnie było to niezwykłe przeżycie. Miałem szczęście wystąpić z Nickiem Cave’em. To jest coś! (śmiech). Do dziś wspominam to z ciarkami na plecach, choć to było dawno temu…
Porozmawiajmy jeszcze o twoich rolach, zdarza ci się grać czarne charaktery. Wyobrażam sobie, że aktorzy przygotowując się do pracy, muszą utożsamiać się z bohaterem, wejść głęboko w jego psychikę…
Ale to jest kapitalne właśnie, że można wcielać się w różne role, także czarne charaktery. I dlaczego ja je gram? Po prostu je bardzo lubię, bo wtedy mogę odreagować siebie. To są bohaterowie bardzo oddaleni ode mnie i tak patrząc od strony terapeutycznej, to ja po prostu realizuję swoje najciemniejsze demony. I przepracowuję je w ten sposób.
Trochę żartuję oczywiście, ale jest fajne to, że można kreować postaci i robić rzeczy, których w życiu normalnym, nie zrobiłbym, bo ani kodeks moralny ani cywilno-prawny nie pozwala na takie rzeczy (śmiech). Nasz zawód daje świetną możliwość, aby tak właśnie bezpiecznie próbować i bezpiecznie gdzieś tam mówić sobie sprawdzam. Albo wyrzucić emocje, po prostu rozładować się.
Musimy takich bohaterów przepuszczać przez siebie, wniknąć w pokłady psychiki. Na scenie uruchamiamy emocje, własne emocje, żeby poruszyć emocje widza. Zawodowstwo, profesjonalizm powinien polegać na oddzieleniu postaci scenicznej z realną. Gdy wychodzimy do domu, zrzucamy kostium, zdejmujemy maskę, dystansujemy się do świata gry. Zamykamy postać w szafie, takim działaniem dbamy o swoją higienę psychiczną.
Chociaż wiemy, że zdarzają się sytuacje tak głębokiego zaangażowania w pracę, w rolę, w sytuację, że trudno nagle wszystko porzucić?
Rzeczywiście tak, gdy intensywnie pracuję nad rolą i jadę samochodem, to odtwarzam sceny, monologuję, ktoś patrzący z boku może pomyśleć-jakiś wariat! (śmiech) Nosimy w sobie kogoś innego, nosimy do premiery, do pierwszych zdjęć na planie…
Jak to jest w serialach, bo odnoszę wrażenie, że jak się bardzo długo tkwi w projekcie, a seriale są przecież długoterminowe, to ten proces wychodzenia, odklejania się od tej całej sytuacji, może być trudniejszy niż w filmach czy w sztuce teatralnej?
Ja raczej dłużej niż rok, półtora nie pracowałem w serialu, więc nie będę ekspertem w tej kwestii. Jest tak, że gdy kończę jeden temat, zamykam go na cztery spusty. Taka jest kolej rzeczy, coś odchodzi a otwiera się nowy rozdział i on staje się w tej chwili najważniejszy. Zawsze idę do przodu.
Przychodzi kolejny projekt i to on zaprząta mnie do końca. Tak już jest, pogodziłem się z tym dawno temu, że na przykład teatr jest bardzo ulotny, bo spektakl gramy powiedzmy 3-4 lata i on śmiercią naturalną umiera, schodzi z afisza. I może być w tym spektaklu rola, którą kochałem, bo była dla mnie bardzo ważna, ale żegnam się z nią zachowując wspomnienie emocji, doświadczenie przekroczenia kolejnego etapu.
Wracając do filmu „Dalej jazda”, czy rzeczywiście masz sentyment do polskiej motoryzacji, czy to było takie promocyjne stwierdzenie?
Sentyment mam, bo jak widzę malucha na drodze, gdy ktoś jedzie odrestaurowanym małym Fiatem, to kręci mi się łezka w oku i po prostu uwielbiam takie rzeczy retro.
U ciebie chyba Fiat Uno był ważnym pojazdem w życiu, tak?
Mój pierwszy samochód po studiach to Fiat Uno i rzeczywiście był to potwór, zjechałem nim kawał Europy i niejedno widział ten samochód. Polska motoryzacja typu Syrenka, Polonez, duży Fiaty czy Nysk, budzą u mnie sentyment. Właśnie nasza filmowa Nyska, którą jeździł w trasy filmowy tato, jest bardzo ważna.
Porozmawiajmy jeszcze o kontekście bezpieczeństwa, którego czasem w przypadku życia rodziców Andrzeja brakuje, chociaż są z nim w głębokiej relacji rodzinnej, opiekuje się nimi. I o tym właśnie, jak ważne jest, aby te relacje się nie kończyły i żeby jednak nie przesadzać starych drzew.
Mój bohater ma egzystencjalny problem. I myślę, że to jest problem, który może dotykać każdego z nas w życiu realnym. Z motywacji zabezpieczenia rodziców, każdy musi stanąć przed taką trudną decyzją, czy wysłać ich do domu spokojnej starości, czy nie wysyłać.
Andrzej odczuwa to w pierwszej chwili jako przykry fakt oddania rodziców do przytułku. Dopiero po pewnych dramatycznych wydarzeniach, okazuje się, że rodzice potrafią stanowić sami dla siebie niebezpieczeństwo. Pojawia się dylemat, co robić, jaki kierunek wybrać? Tak rozwija się dramat mojego bohatera. Musimy zdać sobie sprawę, że polskie społeczeństwo się starzeje i będziemy coraz częściej postawieni wobec takich trudnych wyborów.
Jak myślisz, czy lepiej rozwijać aktywność i nowe umiejętności u seniorów, aby mogli jak najdłużej funkcjonować samodzielnie, czy tworzyć więcej miejsc zaopiekowania ludźmi starszymi?
Oczywiście zawsze najskuteczniejsza i najważniejsza jest profilaktyka. Jeżeli będziemy aktywni, to będziemy dłużej samodzielni, sprawimy, że będziemy żyć dłużej z godnością, przynależną każdemu człowiekowi.
Dla niektórych osób, w jesieni życia, taka sugestia zmiany zamieszkania to może być mocne naruszenie ich samostanowienia, jak sądzisz?
Ludzie najbardziej boją się zabrania im samodzielności, tej przypisanej każdemu człowiekowi niezbywalnej autonomii. Tego, że ktoś im odbierze możliwość samostanowienia. Nasz film jest też o tym. Myślę, że jasno pokazuje, jak więzi rodzinne i zdrowe relacje powodują potrzebę opieki.
W waszym filmie widać to wzajemne opiekowanie się sobą. Przebiega ono pomiędzy różnymi pokoleniami.
Posiadam, zakodowany w sobie, taki wzór z mojego babcinego domu, gdzie rzeczywiście była to wielopokoleniowa rodzina. Jeśli chałupa miała trzy izby, to w tej izbie, gdzie była kuchnia, spał dziadek i babcia, najstarsi w rodzinie.
Babcia już potem nie wychodziła z domu, dziadek też był niedołężny. W drugim pokoju było średnie pokolenie, a w trzecim pokoju dzieciarnia. Widziałem na własne oczy jak to funkcjonuje, było to niezwykłe a zarazem tak typowe dla tamtego okresu. Obserwowałem, gdy pięcioletnie dziewczynki brały udział w myciu babci w wannie, do której musiała wejść naga, pokazać swoje stare ciało. Starość i młodość się przenikały, były jasno określone zasady i rozdysponowane role społeczne. To wszystko było takie naturalne.
We mnie zakorzeniona jest taka pierwotna troska, która wynika z życia w wielopokoleniowej rodzinie, że dbamy o swoich nestorów, bo jesteśmy im za coś wdzięczni, za możność przebywania na tym świecie. Z wdzięczności i mądrej głębokiej miłości to wynika. Taki jest cykl życia, wszystko zatacza swój krąg, powtarza się.
Film, który z założenia miał być komedią, niesie w sobie poważne i inspirujące przesłanie, to jest też film o przemijaniu. O zmienności świata, ról jakie są nam przypisane. Raz jest się pomagającym, innym razem to nam pomagają. Przychodzi czas, że bierzemy odpowiedzialność na klatę i nie jest to heroizm, tylko zwykła ludzka powinność.
Podczas naszej rozmowy przyszła mi pewna konstatacja do głowy, nie wiem czy ze mną się zgodzisz, że w tym filmie przemycony jest przekaz społeczny dotyczący właśnie relacji, powrotu do starych sprawdzonych form opiekowania się najbliższymi.
To wyszło chyba samo z siebie, my aż tak drobiazgowo o tym nie myśleliśmy. Chcieliśmy po prostu opowiedzieć ładną historię, ale rzeczywiście tak się dzieje, kiedy już skończyliśmy film, to nagle pojawiły się nowe znaczenia. Odczytaliśmy nowe wątki i tropy. Przyszło do nas po obejrzeniu filmu i teraz rezonuje.
Dziękuję za rozmowę.