Chyba nie do końca wylądowałam na planecie covid, bo póki co personalnie nie miałam jeszcze tej wątpliwej przyjemności wejść w bliższą relację z wirusem. Tak jak niemal cały świat doświadczyłam jakże modnego ostatnio słowa „lockdown”. Jak zdecydowana większość populacji zostałam w domu z dzieckiem pracując online i na nowo ucząc się swojej pracy. Dlaczego? Bo zawodowo uczę i musiałam ponownie nauczyć się uczyć. I nie będę tu wypisywać litanii jaka to byłam biedna, a moi uczniowie straszni. Łatwo nie było owszem, zarówno mnie jak i dzieciakom. A że sama jestem matką, to wiem jak wyglądała nauka online także drugiej strony.
Wiem, co to zmęczenie i bezsilność.
Bezsenność i strach, czy aby moi bliscy są zdrowi.
Obawa, czy iść po zakupy, czy sobie darować i wyjeść wszystko aż po ostatnie ziarenko ryżu?
Czy zabronić mężowi iść do pracy, gdzie choć według nowych zasad to i tak miał kontakt z ludźmi.
Mnóstwo pytań kłębiło się w mojej głowie, zapewne jak w każdej. A najbardziej paraliżująca była niewiedza, bo przecież nikt nie potrafił powiedzieć, jak długo to potrwa, czy wirus to chwyt marketingowy czy faktycznie dżuma dwudziestego pierwszego wieku. Zalew informacji przyprawiał o szybsze bicie serca. I ta niepewność, czy będziemy kolejną Lombardią czy jakimś cudem unikniemy zarażenia.
Takich ciemnych, pesymistycznych wizji mogłabym snuć całe mnóstwo. Godzinami wręcz. Póki jestem jednak zdrowa i moi bliscy także, mam siłę spojrzeć wstecz i zastanowić się, czy w ogóle coś zyskałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Ja mogę o mojej kwaratannie mówić spokojnie, bo nie straciłam pracy, nie walczyłam o utrzymanie firmy, bo nie byłam pod respiratorem, nikogo nie straciłam.
To już chyba największe zwycięstwo!
Owszem charakter mojej pracy się zmienił i zajęło mi kilka tygodni wejście w nowy tryb. No ale. Nauczyłam się sporo, otworzyłam na nowe platformy, programy, komunikatory. Wzbogaciłam warsztat pracy.
Moje dziecko nauczyło się samodzielności paradoksalnie wtedy, gdy byłam obok. Zajęta teamsami, zoomami nie zawsze od razu biegłam z pomocą. Latorośl musiała siebie jakoś radzić.
Doceniłam spokój, bo choć miasto zdawało się być wymarłe to ja nie bałam się o brak wody, prądu czy jedzenia. Nie doświadczyłam głodu, zawsze coś było pod ręką. A brak ulubionego batonika naprawdę można przeżyć.
Myślałam, że będę miała więcej czasu dla siebie, a stało się na odwrót. Czas na początku przeciekał mi przez palce. Nie czytałam, nie oglądałam czterdziestego ósmego sezonu ulubionego serialu, nie gotowałam namiętnie. Jedynie treningi w zaciszu domowym były moją codziennością, bo jakoś emocje trzeba było z siebie wyrzucić. A lepsze sponiewieranie siebie samego aniżeli niewinnych domowników.
Przeżyłam przeprowadzkę i remont mieszkania własnymi rękoma. Malowanie ścian, pomoc w przewożeniu mebli i ich składaniu, kładzeniu paneli podłogowych oraz montowaniu drzwi, lamp, szafek. Mycie, szorowanie, czyszczenie to już była moja działka. Trochę tego było, ale daliśmy radę.
Chcąc nie chcąc zweryfikowałam znajomości i przyjaźnie. Zobaczyłam na kogo mogę liczyć, sama też przekonałam się, że umiem pomagać bezinteresownie.
Zaufałam sobie i swojej intuicji, uwierzyłam, że mogę robić coś inaczej, żyć bez czegoś. Na nowo ustaliłam priorytety.
Czy jestem spokojna? Póki co tak. Nie panikuję, ale noszę maseczkę i dezyfekuję ręce. Zaliczyłam kilkudniowy pobyt w szpitalu, brano ode mnie wymaz i nawet na operację jechałam w maseczce.
Czy się boję? Pewnie, że tak. Mam przecież jakiś instynkt samozachowawczy i nie spieszy mi się na tamten świat. Jestem ostrożna, nie lekceważę obostrzeń, nie uważam za supermenkę, której korona zejdzie z drogi.
Żyję dziś, pamiętam wczoraj, planuję jutro. To chyba największy luksus, na jaki możemy sobie pozwolić?!