Go to content

„Toniemy w długach. Za kasę, która była na manicure i fryzjera, utrzymuję teraz całą rodzinę!”

Fot. iStock/Eva-Katalin

Nie powiem wam, ile mamy długów. Bo nie jestem w stanie tego wszystkiego policzyć. Nie chcę nawet tego liczyć ani się tym stresować. Gdybyście mnie zobaczyły, na pewno nie pomyślałybyście, że nie mam kasy. Nadal fajnie wyglądam i noszę się modnie. Ostatnio przyjaciółka powiedziała mi: „Ja na miejscu twojego męża poszłabym pracować do Żabki na kasie. Taki wstyd”. Zrobiło mi się okropnie przykro.

Ale od początku! Poznałam go pod koniec studiów, był dwanaście lat starszy, a ja przepadłam w tej miłości jak jakaś małolata. Wydawał się taki stabilny, czułam, że zawsze mogę na niego liczyć. Byłam bezpieczna, zakochana i bardzo szczęśliwa. Zawsze po pracy, kiedy koleżanki szły jeszcze na wino, dzwoniłam do Tomasza z pytaniem, jakie mamy plany na wieczór. Po prostu uwielbialiśmy swoje towarzystwo i przedkładaliśmy je ponad cokolwiek innego. Znajome śmiały się, że jesteśmy jak dwa gołąbeczki. Natomiast te, które lubiły mnie mniej, twierdziły, że jestem od mojego męża uzależniona.

Kiedy urodziły się nasze dwie córki, wspólnie z Tomaszem ustaliliśmy, że zostanę z nimi w domu. To wydawało się sensowne, ponieważ mąż dostał wtedy świetną pracę w kanadyjskiej filmie. Było nas stać dosłownie na wszystko. W domu miałam najlepszej jakości kanapy i markowe wino. W niedzielę na obiad jedliśmy sushi zamawiane z knajpy, bo nie chciało nam się gotować. Miałam czas dla siebie na jogę i fryzjera. Wynajęłam opiekunkę, która wychodziła z córkami na spacery i drugą panią, która dwa razy w tygodniu posprzątała i poprasowała. Czułam się jak w jakiejś bajce, jakbym Pana Boga za nogi złapała. Myślałam sobie, że tak powinno wyglądać życie każdej kobiety.

Zarabiałam też swoje pieniądze, które pozwalały mi czuć się niezależną. W wydawnictwie dogadałam się tak, że w trakcie urlopu wychowawczego robiłam kilka drobnych tłumaczeń w miesiącu. Kiedy młodsza córka zasypiała, a starsza była już w przedszkolu, siadałam przy dębowym biurku mojego ojca i pisałam, spoglądając na dwie wierzby za oknem. Tłumaczenia z włoskiego – to było dokładnie to, co chciałam robić po italianistyce. Bajka! – myślałam. Za swoją kasę chodziłam na manicure, czasem na masaż lomi-lomi, choć mąż nigdy niczego nie wyliczał. Zastanawiałam się, jakim cudem mnie, dziewczynie z malutkiej wsi pod Kłodzkiem tak się w życiu udało?

Kiedy nasze córki podrosły, firma męża zaproponowała, że zapłaci im za naukę w bardzo drogiej prywatnej polsko-kanadyjskiej szkole. Oczywiście, że zgodziliśmy się, bo przecież chodziło o lepszy start dla naszych dzieci. Na tamtym etapie nasze życie wydawało się jakąś pieprzoną sielanką. Do czasu aż zamknęli firmę męża! W ciągu dwóch, trzech tygodni Tomasz znalazł się na bruku i nagle okazało się wcale nie jest już tak łatwo znaleźć pracę na podobnym stanowisku. Ale na początku kompletnie się tym nie przejmowaliśmy, bo dostał pokaźną odprawę, mieliśmy oszczędności, kontakty, obrotnych przyjaciół, potrafiliśmy też trochę zacisnąć pasa i było dobrze.

Przez rok. Bo w końcu zaczęłam orientować się, że coś nie gra. Kiedy pewnego dnia otworzyłam szufladę wypełnioną po brzegi zapieczętowanymi kopertami od wierzycieli, banków i jakiegoś cholera „Czarnego Kruka”, byłam w szoku. Jakim cudem? No jakim cudem dałam tak uśpić swoją czujność? Byłam jak małe dziecko we mgle, które chce wierzyć innej dorosłej osobie, że ona wszystko ma pod kontrolą. Tego dnia wiedziałam już, że po pierwsze mój mąż potrafi kłamać jak z nut. A po drugie, że stracił nad naszymi długami kontrolę.

To była długo rozmowa. Płakałam pół nocy. Jednak na tym etapie wydawało mi się, że argumenty Tomasz brzmią sensownie. Mówił, że dla niego to wstyd i upokorzenie, że nie potrafi utrzymać rodziny i dlatego nic mi nie mówił o prawdziwym stanie naszych kont. Okazało się, że zaciągał pożyczki, by utrzymać przede mną fikcję płynności finansowej. Przyznał się do tej manipulacji, a ja byłam wściekła, tym bardziej że właśnie wykupił na kredyt dla całej rodziny wycieczkę na dwa tygodnie na Karaiby. No, kto tak robi, jeśli ma długi? No kto? Idiota i debil – już nie przebierałam w słowach.

Straciłam do Tomasza szacunek. Wyzywałam go, okładałam pięściami, ale w końcu jakoś mu wybaczyłam, bo wtedy jednak wierzyłam, że wkopaliśmy się oboje w jakiś chwilowy kryzys. Pojechaliśmy na te Karaiby i udało nam się znowu zapomnieć o kłopotach.

Na chwilę. Bo po powrocie z wakacji zaczęło się między nami okropnie psuć. Ja już nigdy Tomaszowi nie będę ufać! Przestaliśmy chodzić do łóżka. Staramy się mijać w domu. On wchodzi, ja biegnę natychmiast spotkać się z koleżanką. Zamawiamy w knajpie prosecco, bym mogła choć przez chwilę poczuć się jak dawniej. Jestem na męża zła, że nie potrafi odchudzić swojego CV i pójść do pracy, jaką dość łatwo znaleźć w Warszawie z wyższym wykształceniem. On jednak tłumaczy mi z uporem maniaka, że jak przyjmie pracę za cztery czy pięć tysięcy złotych netto, to utknie w niej już na wieki. Natomiast kiedy chodzi na rozmowy w firmach podobnych do tej, z której go zwolniono, słyszy, że ma za wysokie oczekiwania finansowe oraz za wysokie kwalifikacje. Dlatego nie może znaleźć pracy.

Najgorszego dowiedziałam się, kiedy w szkole naszych córek zostałam poproszona przez dyrektorkę na rozmowę. Czułam się jak idiotka, gdy usłyszałam od niej, że od roku nie płacimy czesnego, że owszem mój mąż regularnie przychodzi i mówi, że to już niedługo się zmieni. Dyrektorka powiedziała mi, że obie córki są bardzo zdolne i że ona dlatego pozwala nam na tak długą zwłokę w płaceniu. Poza tym docenia to, że przez kilka pierwszych lat raty były zawsze w terminie. Oczywiście dowiedziałam się, że dobro dzieci jest najważniejsze, ale jednak dalej tak być nie może.

Byłam zdruzgotana! Wróciłam do domu i spytałam Tomasza, czemu to wszystko przede mną ukrywał. Dlaczego oszukiwał mnie, że czesne w szkole spłaca z oszczędności? Jak mógł mnie zwodzić w tak ważnej sprawie?

Zażądałam, że musimy w końcu porozmawiać szczerze i coś z tym zrobić, bo długi w szkole urosły do gigantycznych rozmiarów. On tylko milczał. Nie odzywaliśmy się do siebie miesiąc. Pojechałam do mamy i powiedziałam jej, że chcę się rozwieść, bo nie wierzę już Tomaszowi. Mama jednak uspakajała, przypominając, ile lat on zapewniał rodzinie wygody i stabilność. Zalecała cierpliwość. Znów postanowiłam wybaczyć, tym bardziej że Tomasz odziedziczył wtedy spory spadek po śmierci swojego taty. Obiecał pospłacać długi w szkole i znaleźć pracę.

Tak minął kolejny rok. To już był już trzeci, w którym ja utrzymywałam całą rodzinę. Nagle pieniądze, które kiedyś przeznaczałam tylko na manicure, masaże, kino, prezenty i swoje przyjemności musiały nam starczyć na życie. Poprosiłam firmę o więcej zleceń i dostałam je, ale kiedy poprosiłam o etat, okazało się, że absolutnie nie jest to możliwe. Zarabiałam wtedy 3,5 tysiąca złotych na śmieciówce i musiałam za to utrzymać cztery osoby, nie mówiąc już o płaceniu za szkoły, za kredyty i pożyczki w banku.

Byliśmy przyzwyczajeni do wysokiego standardu i przyrzekam, że bardzo trudno nam było z tego zrezygnować. Obracamy się w towarzystwie osób zamożnych i świetnie ubranych. Kobiety z mojego otoczenia noszą wyszukaną biżuterię i żadna nie ubiera się w sieciowych sklepach. Wakacje spędzają na jachtach i w dalekich kurortach.

Przez pierwsze dwa lata próbowaliśmy dotrzymać im kroku, ale z góry wiedzieliśmy, że to się nie uda. Pieniądze ze spadku szybko się skończyły i znów zaczęliśmy z mężem tę samą rozmowę, że trzeba zabrać córki z prywatnej szkoły. On jednak przekonywał mnie, że dziewczynki są wrażliwe i że trudno im będzie odnaleźć się nagle w państwowej szkole z polskim programem. Był w tym sens, bo one uczyły się np. historii Kanady, a nie historii Polski, więc musiałyby materiał z kilku lat nadrobić. Dlatego znów zgodziłam się na to, czego chciał Tomasz.

W kolejnych latach, w czwartym roku jego bezrobocia, przestałam już liczyć nasze długi. Wyrobiłam w sobie chyba taki mechanizm obronny, by o tym wszystkim nie myśleć. Ze zadziwieniem zaczęłam patrzeć, w jaki sposób mój mąż próbuje zarabiać pieniądze. Zna się trochę na antycznych meblach, dlatego kupuje starocie i sprzedaje je z zyskiem. Ale nie są to jednak duże pieniądze, czasem w miesiącu udaje mu się zarobić jakieś 800 złotych. Niby nadal chodzi na te rozmowy o pracę, ale nic z nich nie wynika. Ciągle opowiada, że jest blisko rozkręcenia naprawdę dużego interesu.

Jestem zrozpaczona. Kiedyś był z niego taki zaradny koleś, a teraz już nie wierzę, że on znajdzie normalną pracę, która pozwoli mojej rodzinie odetchnąć. Niemal pięć lat już siedzi w domu. Cóż z tego, że sprząta mieszkanie, robi zakupy, nigdy mnie nie uderzył i nie pije alkoholu. Co z tego?! Ja chcę, by wrócił mój dawny mąż! Człowiek, któremu ufałam bezgranicznie i który dawał rodzinie oparcie.

Czasem jednak łajam samą siebie! A może Tomasz ma prawo się tak załamać!? A może teraz to ja powinnam harować i wyrwać nas z matni długów? Wiem, że wiele osób żyje podobnie jak my. Nie liczą już pieniędzy, które są winni… rodzinie, bankom, znajomym i innym wierzycielom. Usilnie próbują wiązać koniec z końcem i żyją z dnia na dzień.

Ale czy mężczyzna nie powinien w takiej sytuacji przejrzeć na oczy? Nie oczekuję, że Tomasz pójdzie pracować do supermarketu na kasie. Przecież spokojnie mógłby znaleźć średnio płatną pracę w Warszawie. Jak ja mam do niego trafić? Czy są tu kobiety, które mają podobne życiowe doświadczenia? Jak przemówiłyście do rozsądku mężom, którzy kiedyś byli na wysokich stanowiskach, a potem nagle wszystko stracili? Przecież zarabiać mniej, to nie wstyd! Jednak mojemu mężowi już się nie chce tak żyć. Powiedzcie mi, co ja mam robić, bo toniemy w długach.