Poznałam ją na zajęciach. Przyszła do mnie na kurs angielskiego, młoda, uśmiechnięta, ambitna i delikatna jednocześnie. Właściwie jeszcze dziecko. Nie zaprzyjaźniła się specjalnie z innymi kursantami, ale też nie izolowała się od nich. Miała poczucie humoru i apetyt na życie, choć niekoniecznie to, które tu zastała. Do Warszawy przyjechała z małego miasteczka, z południa Polski. Najpierw skończyła tu studia, a niedługo potem zaczęła swoją pierwszą, wymarzoną pracę. Wielka korporacja, budge zawieszony na szyi, otwarte przestrzenie i własne biurko, na którym postawiła zdjęcie rodzinnego domu, jej bazy. Jej psychicznej ostoi. Do rodziców wracała tak często, jak tylko mogła. Potrafiła wsiąść w nocny pociąg, z laptopem na kolanach kończyć raporty i tabelki byle tylko za chwile być „u siebie”.
Poza tym, że spełniała swój sen o karierze w stolicy, nie miała sentymentu do tego miasta. Nie zaiskrzyło. Kurs językowy opłacono jej w pracy, jak kilka innych, drogich szkoleń. Praca, a właściwie wysoki biurowiec, był jej całym światem. Wychodziła z domu codziennie punkt 7:30, wracała po 18 -tej. Wyjątkiem były dni, kiedy wieczorem przychodziła na mój kurs. Uczyła się świetnie, zawsze przygotowana, zawsze chętna do udziału we wszystkich ćwiczeniach. Chciała wykorzystać możliwość, którą jej zaoferowano, jak najlepiej się dało.
Z biegiem czasu zaczęło się z nią dziać coś dziwnego. Z lekko nieśmiałej, ale jednocześnie otwartej i uśmiechniętej dziewczyny, jakby uchodziła chęć życia. Z tygodnia na tydzień bladła, szarzała na twarzy. Rzadziej zabierała głos na zajęciach, kilka razy nie przyszła wcale. Zamyślona, rozkojarzona i bardzo spięta – taka się stała.
Pewnego dnia, tuż przed świąteczną przerwą zimową, poprosiłam ją, żeby na chwilę została po zajęciach. Była tak nieobecna, że zgodziła się automatycznie.
Usiadłam blisko niej i zapytałam wprost, czy mogę jej pomóc. Opowieść, okrutna, obrzydliwie smutna popłynęła z jej cichych ust sama. A ona wyglądała tak, jakby każde wypowiedziane na głos zdanie przynosiło jej ulgę, a jednocześnie niesamowicie bolało.
Od początku wyróżnił ją pośród innych pracowników jako najzdolniejszą, „najlepiej rokującą” z młodych. Przydzielał jej zadania, żeby ją wyróżnić, wysyłał na najdroższe szkolenia chwaląc i zapewniając, że czeka ją w firmie naprawdę świetna przyszłość. „W takich pracowników jak ty, warto inwestować. Z tobą warto budować tę markę” – mówił, a ona była szczęśliwa, że tak doceniają jej pracę.
Na początku nie było mowy o seksie czy jakiejkolwiek zażyłości. Za ciężką, solidną pracą naturalnie szły sukcesy i dość szybki awans. Potem sytuacja zaczęła robić się „dziwna”. Przełożony zaczął skracać dystans. Zapraszał ją do siebie do gabinetu i pytał o plany na weekend, zainteresowania, miłość. „Musisz odpoczywać, nie samą pracą człowiek żyje” – powtarzał. I doskonale nią manipulował. Szybko dowiedział się, że nie ma tu nikogo. I to był jego atut. Pracy było coraz więcej, coraz dłużej trzeba było zostawać po godzinach. Choć właściwie „po godzinach” w tej firmie nie istniało. Kto chciał się wykazać był tu jak najdłużej.
Naiwnie wierzyła, że on chce jej dobra. Przestała jeździć do rodziców, bo w weekendy ślęczała nad papierami, doszkalała się na własną rękę. Uzależnił ją od siebie. W to, co do niej mówił, zręcznie wplatał słowa „potrzebuję cię”, „jesteś dla mnie ważna”. W końcu nadszedł ten dzień, kiedy wsunął jej rękę pod bluzkę. Byli sami, przy jego biurku. Zastygła jak sparaliżowana, nie powiedziała ani słowa. Tego popołudnia nie posunął się dalej, ale wieczorem wysłał SMS „Pamiętaj, jeśli chcesz zrobić karierę, musisz dać z siebie naprawdę wszystko”.
Próbowała się oszukać, że to pomyłka, że źle wszystko zrozumiała. Kiedy podczas następnego „sam na sam” dotknął jej uda, wmówiła sobie, że może on się zakochał, a to wszystko jej wina. Ale nie widziała żadnego wyjścia z tej sytuacji. Powiedzieć? Komu? Koleżanki tylko czekają, aż powinie jej się noga. Nieprzyjemna szefowa HR – u jest jego dobrą przyjaciółką, o ile to możliwe w korporacyjnych standardach oczywiście. Zadzwoniła do mamy, ale nie umiała przyznać, co się stało.
Milczała, bladła i myślała, że jeśli będzie pracować jeszcze ciężej, on da jej w końcu spokój. Że musi mu odowodnić ile jest warta jej praca. Ale on posuwał się coraz dalej. Dotykał, wysyłał erotyczne SMS-y, polował na każdą chwilę, w której mógł być z nią sam. Ta sytuacja trwała już dziesięć miesięcy.
W dniu, w którym poprosiłam ją o rozmowę, dał jej ultimatum. Albo pojedzie z nim na weekend albo nie ma czego dłużej szukać w firmie. Bo właściwie, to ona wcale nie jest taka zdolna. Właściwie, to wszystko co umie, nauczyła się od niego i dzięki niemu. Właściwie, to on zadecydował o tym, że kilkanaście tysięcy złotych zainwestowano w jej szkolenia. A poza tym on ma znajomości w innych korporacjach i jeśli chciałaby zmienić pracę, powiedzieć komu trzeba, że nie warto jej przyjmować. Więc chyba wybór jest prosty.
Przerażona zadzwoniłam do przyjaciółki, która doświadczyła podobnej sytuacji. Obie byłyśmy zdania, że gnoja należy jak najszybciej zdemaskować i doprowadzić do jego dyscyplinarnego zwolnienia. Ale Kasia nie chciała walczyć, za bardzo się bała. Stać ją było już tylko na wycofanie się, na poddanie się. W pracy się już nie pojawiła. Jej przełożony chyba się jednak trochę przestraszył, bo umowę o pracę rozwiązano za porozumieniem stron.
Co się stało z Kasią? Wróciła do rodzinnego miasteczka. Założyła tam własną małą firmę i na razie nie myśli o tym, żeby znów przyjechać do Warszawy. Ma w sobie lęk, żal i rozczarowanie, o którym nikomu nie odważyła się powiedzieć.