„Dobro dziecka zawsze powinno być dla matki najważniejsze” – chyba nikt nie odważy się zakwestionować tej tezy, prawda? Chyba, że tak jak ja, popełnił w życiu ogromny błąd. Właśnie dlatego, że nasłuchał się frazesów i ze strachu przed linczem, zrezygnował z czegoś, co było dla niego bardzo ważne. Ja straciłam miłość swojego życia, ponieważ w odpowiednim momencie nie podjęłam stosownego działania. Posłuchałam instynktu macierzyńskiego, a nie własnego serca.
Gdybym miała policzyć, ile razy po rozstaniu z moim drugim partnerem usłyszałam, że jeszcze się zakocham, zabrakłoby mi palców. To zabawne, jak inni ludzie potrafią bagatelizować twoje problemy. Im się wydaje, że wystarczy coś powiedzieć, byle co, jak właśnie „jeszcze sobie życie ułożysz”, „jeszcze kogoś pokochasz”. Wierzę, że prawdziwa miłość zdarza się człowiekowi tylko raz. Wszystkie inne, wcześniejsze i późniejsze związki to sztuka kompromisów i transakcji. Na coś przymykamy oko, żeby mieć coś innego – dobry seks, stabilność finansową, opiekę nad dzieckiem, ładny dom, przystojnego faceta. Miłość – taka, która porywa i zniewala, taka, która nie ma wytłumaczenia i nie potrzebuje zapewnień – zdarza się tylko raz. Cały problem polega na tym, że wiemy to na ogół dopiero wtedy, gdy ją stracimy. Bezpowrotnie i z własnej głupoty. Albo ze strachu.
Z mężem rozstałam się, gdy nasz syn miał 2,5 roku. Taki finał był do przewidzenia. Zaczęliśmy ze sobą chodzić jeszcze w liceum, potem przeżyliśmy razem studia, pierwsze prace… Potem ślub i dziecko. Tam chyba nie było miłości, tylko przyzwyczajenie, sentyment i brak porównania. Wspólne, dorosłe życie zaczęło nas uwierać. Nie mogliśmy się dogadać w kwestii wychowania syna. Mąż uciekał w pracę, ja coraz częściej marzyłam o motylach w brzuchu. Rozwiedliśmy się bez dramatów. Usiedliśmy, omówiliśmy, zadecydowaliśmy. Sędzia przyklepał i każde poszło w swoją stronę. Dziś widzę, że nasz spokój był kolejnym dowodem na to, że nic większego nas nie łączyło.
1,5 roku później poznałam Grzegorza. Też był po rozwodzie, ale nie miał dziecka. Mówił, że bardzo o nim marzył, ale żona nie mogła zajść w ciążę. Od początku widziałam, że polubił mojego syna. Albo może inaczej – chciał być dla niego ojcem. Miał twardy charakter i zasady były dla niego ważne. Nie był żadnym przemocowcem, ale szacunek był dla niego ważny.
Syn miał wówczas 4 lata i przez ostatnie 1,5 roku wychowywałam go sama. Był bardzo zżyty ze swoim ojcem, ale widywał się z nim tylko dwa razy w miesiącu. Generalnie źle znosił nasze rozstanie. Ja, jak typowa matka, popełniłam szereg błędów wychowawczych, chcąc wynagrodzić synowi to, że ma niepełną rodzinę. Po pierwsze, mam bardzo łagodny charakter i nie nadawałabym się na złego policjanta. Po drugie, na wszystko mu pozwalałam. Słodycze, bajki, chodzenie spać bez mycia. Można się domyślić, jak bardzo wszedł mi na głowę.
Pojawienie się Grzegorza było dla mnie niejako wybawieniem. Chciał się zaangażować w wychowanie mojego syna. Szybko wprowadził zasady i zaczął je respektować, co oczywiście spotkało się z ogromnym sprzeciwem dziecka. Było niegrzeczne, gdy przychodził. Gdy odbierałam go z przedszkola, pytał, czy wujek jest w domu. W każdej możliwej sytuacji okazywał mu brak szacunku. Był też bardzo zazdrosny o mnie. Cały czas próbował zwrócić na siebie uwagę, przybiegał, gdy Grzesiek mnie przytulał.