Kiedy nie mamy już dwudziestu lat i z powodu jakiegoś życiowego kryzysu szukamy pomocy terapeuty, jednym z najczęstszych problemów odkrywanych przez nas „przypadkowo”, jakby „obok” tego, z czym przychodzimy do specjalisty, stanowi depresja. I z reguły jest to spore zaskoczenie, bo przecież nic „aż tak smutnego” w naszym życiu się nie wydarzyło. Nie musiało. Ostatnie badania pokazują bezpośredni związek między tą chorobą a naszymi (często „niewypowiedzianymi”) konfliktami z matką lub rodzeństwem. Związek ten jest szczególnie silny w przypadku kobiet. W przypadku mężczyzn zaś istotna okazuje się relacja między depresją a długością życia.
Skąd się biorą te zależności? Żeby to zrozumieć należy wyjść poza schematy i zrezygnować na chwilę ze stereotypowego myślenia dotyczącego tak zrozumiałych zmian w relacjach, jakie następują między członkami rodziny, kiedy dzieci wchodzą w dorosłość i opuszczają dom rodzinny. Kiedy po dwudziestu latach dom, który był zawsze pełen pustoszeje, a córka i syn zaczynają „żyć swoim życiem”, rzeczywiście bywa ciężko. I oczywiście, syndrom „pustego gniazda”, może przyczynić się do depresyjnego nastroju, tak samo jak konieczność opieki nad niedołężnymi rodzicami, naturalna zwłaszcza w naszej kulturze. Osoby, które doświadczyły jednej lub obu z tych zmian często sięgają po leki ze względu na obniżony nastrój.
Ale, po za tymi „typowymi” czynnikami ważna jest również jakość naszych relacji z bratem lub siostrą oraz z matką. Jeśli pozostajemy z nimi w ciągłym konflikcie, ciągnie się za nami mnóstwo niewyjaśnionych spraw, odczuwamy ciągłe napięcie, podobnie jak w przypadku związku z partnerem, wiąże się to bezpośrednio z objawami depresji. Prędzej, czy pózniej – pojawią się.
Psychologowie zaznaczają, że dla kobiety relacja z matką ma podobny efekt dla zdrowia psychicznego jak relacja z partnerem, konflikt w małżeństwie nie jest tu czynnikiem silniejszym. Toksyczna, narcystyczna matka i nasza nieumiejętność poradzenia sobie z jej zaborczym wpływem na nasze życie powodują, że zaczynamy chorować. Nie potrafimy poradzić sobie z tą sprzecznością: „męczy nas”, dusi relacja z kimś, kto jest nam (lub powinien być) szalenie bliski. To samo dzieje się w przypadku niekorzystnego dla nas związku.
Kiedy osiągamy wiek średni, kończymy czterdzieści , pięćdziesiąt lat, stajemy przed koniecznością częstszego porozumiewania się z rodzeństwem, na przykład w kwestii opieki nad rodzicami. Rodzi to napięcia, wzajemne przerzucanie na siebie odpowiedzialności, poczucie winy jednej ze stron i całą gamę niewypowiedzianych (bo nie wypada) emocji. Jest ciężko. Więcej tu stresu i coraz więcej niezgody, dodatkowo towarzyszy nam lęk przed przemijaniem, bo jesteśmy świadkami odchodzenia najbliższych, tych, którzy towarzyszyli nam od początku, byli „zawsze”.
Jeśli chodzi o matki i ich dorosłe córki, trzeba jeszcze nadmienić, że ich relacje są najbardziej bliskie, ale jednocześnie najbardziej konfliktowe, takie sprzężenie tych dwóch czynników daje dość katastroficzny efekt końcowy. Bo kochamy, ale również nienawidzimy, potrzebujemy kontaktu, ale także uciekamy przed nim, bo jest on dla nas wyniszczający. No i, bardzo rzadko szukamy pomocy specjalisty, ponieważ sami nie potrafimy zdefiniować swojego problemu. W rezultacie, kiedy już trafiamy do psychoterapeuty z objawami depresji, domniemana przyczyna naszych problemów okazuje się jedynie wierzchołkiem góry lodowej.
Zawsze warto zacząć analizę swojego zdrowia psychicznego od szczerej odpowiedzi na pytanie o relacje rodzinne. Często to właśnie one stanowią trudne do zidentyfikowania i nazwania wprost, centrum naszych problemów „z samymi sobą”. Depresja, jako choroba duszy, karmi się również słabością wypływającą z naszej niepewności w kontaktach z tymi, których kochamy i nie chcemy ranić, ale którzy niekoniecznie stanowią dla nas wsparcie.
Na podstawie: psychologytoday.com