Nic nie wkurza mnie tak, jak pieniądze. Każdy temat z nimi związany powoduje u mnie białą gorączkę. Najchętniej udawałabym, że pieniędzy nie ma, że ich nie potrzebuję i z pewnością do szczęścia nie są mi potrzebne.
Ale ku*wa są. Są chwile, kiedy marzę, żeby zamieszkać na jakiś Karaibach, pracować w knajpie przy plaży, zarabiać z 10 dolarów miesięcznie ze świadomością, że więcej nie potrzebuję. Bo i tak cały rok łazi się w stroju kąpielowym, dzieciaki żyją beztrosko bez potrzeby butów na zimę, kurtek, książek i zajęć, bo ja mam czas z nimi usiąść, pogadać, a codzienność dostarcza im tylu wrażeń i lekcji, których nigdy nie dałaby im szkoła. Tak – to idealny, sielankowy obraz mojego życia. Zdecydowanie urodziłam się nie w tej szerokości geograficznej, gdzie trzeba liczyć kasę, żeby żyć godnie i przeżyć. Co to w ogóle za konstrukcja świata, w którym za wszystko musimy płacić, a nasze życie sprowadza się do tego, żeby pracować, by mieć. I nie mówię tu o jakiś wypasionych wakacjach, markowych ciuchach, ale o pieprzonym prądzie, wodzie i ogrzewaniu.
I przecież pracuję, nie lenię się, nie siedzę z dupą na kanapie i nie czekam, aż mi manna raczy spaść z nieba. Oboje zapieprzamy, pracujemy, a i tak zawsze pojawi się rozterka – czy aby na pewno nas na coś stać. Na to, by właśnie teraz pomalować dzieciom pokój, pojechać do kina, wysłać dzieciory na wycieczkę i co kupić pod choinkę, żeby nie wydać głupio pieniędzy, ale też sprawić radość tym, którzy zwyczajnie na to zasługują. Tak, już słyszę te głosy – przecież nie o materialne rzeczy chodzi. Pie*dolenie. Zawsze chodzi o materialne. Nawet jak upieczesz najbliższym w prezencie pierniki, to i tak chodzi o tę cholerną kasę. Bo za coś więcej produktów kupić musisz i rzeczy, którymi te pierniki przystroisz.
Rozmawiam ostatnio ze znajomą o innej znajomej, zeszło na temat pieniędzy. – Wiesz, ona ma na koncie tyle kasy zaoszczędzonej, że ja w życiu takiej nie widziałam – mówi znajoma. Fajnie, myślę, zazdroszczę. – Ale wiesz, mówi, że w dupie ma te pieniądze, bo są rzeczy ważniejsze.
Nożeż ja pie*dole. Krew mnie zalała, bo jak to łatwo mówić tym, co mają w ch*j kasy na koncie, że pieniądze są be i właściwie to nic nie znaczą. Ciekawe, co by mówili, gdyby tych pieniędzy nie mieli, gdyby z tych oszczędności nie mogli korzystać? Tak łatwo by im przychodziło powiedzieć, że kasa nie ma znaczenia. No ku*wa ma i nikt mi nie powie, że jest inaczej. Znam masę małżeństw, które z powodu pieniędzy się kłócą – brak wspólnych kont, niejasna sytuacja, strata pracy, bezradność, brak możliwości dorobienia – wszystko się kręci wokół kasy, szczerze, to ja się czasami zastanawiam czy, gdyby tak zajrzeć głębiej, to nie okazałoby się, że każdy kryzys w związku kasą nie jest podszyty.
Podobnie jak dyskusja o wygranej w toto lotka. „Całą wygraną przeznaczyłbym na cele charytatywne, bo na swoje potrzeby sam zarobię”. I raz dwa po mordzie wszystkim tym, którzy zaczęli mówić o swoich marzeniach, co by z taką kasą zrobili. No sorry, cudownie mieć takie podejście i dzielić się kasą z innymi, ale czy ktoś nie rozumie, że tym samym dopie*dolił wszystkim tym, którzy choć na chwilę chcieliby się uwolnić z tych finansowo zależnych kajdan. Poza tym pewnie znowu piszą tak ci, którzy na co dzień nie mają problemów z pieniędzmi. Jasne, że sobie to wypracowali, że sobie ustawili życie tak, że ich stać. I świetnie, ale nie wszystkim tak się udaje. Poznałam ludzi, którzy rzucili wszystko w cholerę, żeby utrzymywać się ze swojej pasji. Myślicie, że jest im łatwo? Jasne, decydując się na taki krok, chociaż ściągnęli z siebie poczucie zapieprzania tylko dla kasy, której i tak zawsze było za mało i która im szczęścia wcale nie dawała. Jasne, są teraz spokojniejsi, szczęśliwsi, ale czy bogatsi, w większości przypadku uwierzcie, że wcale nie. I każdy z nich taką wygraną w totka by przytulił i z pewnością część oddał na pomoc potrzebującym.
To tak jak komentarze w stylu: „Daj, spokój, to tylko stówę kosztuje” albo „A wzięłam to zlecenie, chociaż na waciki będzie”. Tyle, że dla jednego to będzie „tylko”, a dla drugiego „aż” stówa, czy trzy stówy za zlecenie. My mamy taki problem z tym, żeby powiedzieć: „Stary, to dla mnie w pi*du kasy, nie mogę tyle wydać albo chciałbym tyle zarobić”. Niee, my zęby w ścianę i choć boli nas to okrutnie, to dajemy się zaprosić na kawę z ciastkiem, za którą co najmniej z trzy dychy zapłacić musimy. Byleby nikt nie zauważył, że nas nie stać.
A co mają powiedzieć ci, którzy pracują, a kasy nie dostają, bo „firma ma problemy”, bo „czekamy na płatności”, bo „mamy dłużników, musicie zrozumieć”. Każdy z nas ma inne umiejętności, jedni mają smykałkę do interesów, innym rodzice całe życie pomagają, jeszcze inni dziedziczą w spadku rzeczy, które ustawiają ich właściwie na całe życie. Ale jest szara masa, która zapie*dala i końca nie widzi. Nie ma tu momentu, że pewnego dnia, będę mieć tyle kasy, że zrobię sobie na miesiąc wakacji, wyjadę z rodziną i niczym się nie będę przejmować. A przecież każdy, kto ciężko pracuje zasługuje na coś takiego, to nawet nie jest przywilej, to powinno być każdego chrzanione prawo!
Kasa daje wolność. Wolność, kiedy nie jesteś od nikogo uzależniony, kiedy możesz decydować o sobie, o swoim życiu, podejmować decyzje bez oglądania się, czy ci starczy na kolejny miesiąc.
Mój wku*w bierze się z tego, że nie dostajemy sprawiedliwego wynagrodzenia za swoją pracę. Chociaż się angażujemy, siedzimy po nocach, staramy się to i tak jeden ch*j, kasy zawsze na coś będzie brakować i nie ma tu złotego środka, który odwróciłby sytuację.
Staram się na co dzień o tym nie myśleć, żeby się nie wkurzać, ale przychodzą takie momenty, takie rozmowy, takie rzucone „Co ty, pieniądze nie są w życiu najważniejsze”, że piany dostaję i muszę całą wściekłość z siebie wyrzucić.
Tak i oczywiście są wyższe wartości, musimy cenić inne rzeczy niż kasę. Ja cenię, ale czasami marzę o tym, żeby pożyć bez przymusu posiadania pieniędzy. Tak mam. I wku*wia mnie, że jest to niemożliwe.