W naszym ludzkim świecie panuje takie przekonanie, które podziela wielu chorych i nie tylko, że z rakiem na wojnę pójść trzeba. Mówi się o walce z rakiem, o wygranej lub przegranej, nawet chemiczne zestawy niektórzy nazywają pułkiem. Ogólnie więc myśli się o rakosytuacji tak: jest rak będzie bitwa. Na wojnę pora iść.
I są ludzie, którzy na wojnę w samej rzeczy idą. Brak zgody na raka jest w nich tak silny, że zaciskają zęby, zaciskają pięści i całą swoją energię i moc kierują na walkę z rakiem. Wielu zaczyna w ogóle od tego, że patrzy sobie w oczy i mówi stanowczym głosem: nie dam ci się, nie pozwolę żebyś zabrał mi zdrowie, o życiu nie wspominając. Podchodzą do raka jak do najeźdźcy, jak do armii wroga. Okopują się, zajmują pozycje i na hasło „do ataku!” rzucają się na raka z zapałem, zawzięciem i poświęceniem godnym największego podziwu.
Inni z kolei nie walczą wcale. Przyjmują diagnozę jako wyrok i pozwalają chorobie by przejęła rządy. Sama diagnoza jest dla nich tą kulą, która przeszywa ich ciało na wskroś. Nie ma w nich woli walki, nie ma tej szaleńczej siły, zamiast tego jest strach i ciche pogodzenie się z losem. Przyzwolenie na to, by choroba siała trujące swe ziarno.
Ilu chorych, tyle podejść jest do raka. Każdy bowiem choruje po swojemu. O tych walczących mówi się zazwyczaj, że większe szanse mają. Ci z kolei, którzy poddają się zaraz na wstępie, niestety często odchodzą przedwcześnie.
Jedno i drugie podejście zakłada przy tym, że rak to swego rodzaju element zewnętrzny. Taki, który przydarzył nam się i zburzył porządek naszego świata. Po części to prawda. Świat wielu chorych sypie się jak domek z kart z chwilą rakowej diagnozy. Z drugiej jednak strony, rak to nie żaden włamywacz czy gość nieproszony lecz raczej domownik, który wymknął się spod kontroli. Zostawić go samemu sobie i dokona dzieła zniszczenia z precyzją i właściwym sobie okrucieństwem. Walczyć z nim jednak to tak, jakby z samym sobą wojnę prowadzić. Skończyć się to może całkowitym wyczerpaniem i przejściem do etapu zniechęcenia i depresji. Taki obrót spraw, jak łatwo sobie wyobrazić, do najlepszych nie należy
Tymczasem jest pewien trick. Taki mały psychologiczny zabieg, który pozwala wykroczyć poza utarte ramy wszechpanującego podejścia do choroby. Mowa tu o akceptacji, o tym momencie, w którym nie tylko na intelektualnym ale także i na głębokim emocjonalnym poziomie, potrafimy sami przed sobą przyznać, że oto jest rak. W nas. W naszym ciele, w naszym systemie. Wykluł się jak jakieś ptaszydło z jaja i czuje się doskonale. Siedzi w nas i z rozbawieniem się przygląda jak w panice opracowujemy plan ataku. Bo rak jest dla nas straszny dopóty dopóki uczciwie nie przyznamy, że oto chorzy na raka jesteśmy. Wojownikom trudno to zrobić, bo przyznanie tego rodzaju postrzegają jako klęskę. Również i ci na pozór z rakiem pogodzeni, tak po prawdzie, nigdy choroby w sobie nie zaakceptowali. Ich postawa wyszła ze strachu. Jest przejawem rezygnacji. Akceptacja tymczasem jest jak otwarcie drzwi do innego wymiaru. To stan, który przynosi niewyobrażalną ulgę. Jest poniekąd oczyszczająca. Uspokaja umysł, wycisza emocje i daje nam grunt po którym okazuje się nagle, że wcale aż tak chwiejnym krokiem już nie stąpamy.
Akceptacja rodzi się z nadziei. Naładowana jest pozytywną energią, która inspiruje nas do działania. Nie wymaga od nas wcale żadnych antyrakowych działań wojennych, lecz raczej zachęca do kreatywnego podejścia do raka i do jego leczenia. Pozwala nam wziąć pierwszy głęboki oddech po całym tym spowodowanym diagnozą szoku i kryzysie i w ten oto sposób stawia nas z powrotem na nogi. Nagle pomimo rakowej diagnozy, stajemy się spokojni, opanowani, logiczni na powrót. Akceptacja jak nic na świecie opanowuje strach. Zaczynamy rozumieć, w kontekście intelektualnym, co to za choroba i jakie są związane z nią okoliczności. Nawet te najgorsze, jesteśmy nagle w stanie pojąć i przeanalizować. Jesteśmy w stanie działać we własnej sprawie i choć świadomość powagi sytuacji mamy, to daleko nam do bycia emocjonalną ruiną.
To właśnie daje akceptacja, a do tego nie wymaga wcale żadnej nadmiernej energii. Wręcz bowiem przeciwnie, to ona właśnie pomaga nam zachować spokój. Wraz z nią nasz umysł staje się klarowny i choć to zabrzmi nietypowo, zaczyna z nami współpracować. Stajemy się kreatywni, zaczynamy myśleć o raku inaczej. Dociera do nas fakt, że rak jest częścią nas samych, że pojawił się w naszym systemie, bo zaistniały okoliczności, które stworzyły cieplarniane warunki komórkom rakowym i tak powstał nowotwór. Przestajemy więc postrzegać raka jako odstręczający wyrok i dociera do nas czym jest rak i jak go leczyć. Nagle też olśniewa nas ta niezwykła myśl, poparta rzetelną przecież informacją, że raka się leczy! w dzisiejszych czasach i to w wielu wypadkach niezwykle skutecznie.
Dlatego, im szybciej zaakceptujemy fakt, że mamy raka tym szybciej będziemy w stanie się ogarnąć, pozbierać po pierwszym uderzeniu i opracować taki plan, który z pozycji nadziei i siły poprowadzi nas przez chorobę. Bo jak to mówi Cheryl Strayed: „Akceptacja łączy się z prostotą, z zatrzymaniem się i ustaleniem faktów, jest punktem wyjścia”. To od niej zaczyna się nowy rozdział, w którym zamiast płynąć z prądem, przejmujemy stery i w pełni świadomie odpowiadamy na sytuację, jaka rozpętała się nam na rzece życia.
Amazonka w Dżungli to portal dla kobiet i o kobietach, w których życiu pojawił się RAK. To miejsce, w którym piszemy o tym jak przeżyć raka i nie zwariować; co zrobić by życie pomimo choroby nie straciło na jakości; jak odzyskać grunt, który utraciłyśmy z powodu jednej, obezwładniającej diagnozy. To portal, w którym odkodowujemy raka, odzieramy go z czarnego PR’u i uczymy jak budować w sobie moc.
Odwiedź Amazonkę w Dżungli na blogu oraz na Facebooku.