Choćbym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym niczym…
Myślę ostatnio intensywnie o tym fragmencie Pierwszego Listu do Koryntian. Mój ślub był świecki, nie czytali mi trzynastego rozdziału, jak to się często robi w kościołach różnych wyznań chrześcijańskich i całe szczęście, bo trąciłoby hipokryzją. Niezależnie, znam ten rozdział na pamięć od dawna, z kilku tłumaczeń Biblii.
Jako kobieta kształtowana byłam przez moje autorytety w przekonaniu, że ponad miłość nic ważniejszego na świecie nie ma. Cóż, gdyby tak było, na rozwód nie czekałoby się czasem i latami (bo tyle spraw na wokandzie), wojny znalibyśmy z opowieści najstarszych staruszków, a nikogo nie raziłoby, że się kolejna para na ulicy całuje, ponieważ robiliby to wszyscy. Miłość jest nominałem, który wychodzi z użycia w obrocie powszechnym.
Mylimy ją z pożądaniem, ze stagnacją, z przywiązaniem, z sympatią do kogoś. Dla naszych przodków definicja miłości była prosta, my skomplikowaliśmy ją tak mocno, że dawno zapomnieliśmy, o co chodzi. Błądzimy więc, szukając jej po omacku i raniąc po drodze innych, którzy obrywają rykoszetem, bo jesteśmy niezdecydowani, zagubieni, skupieni na banałach zewnętrzności, szukający ciągle jakiegoś emocjonalnego haju. Święty Paweł miał rację – prawdziwa miłość jest prosta: nie unosi się, nie gniewa, nie obraża, nie rani, nie zdradza; wszystko przetrzyma, wierzy nawet w najmniej prawdopodobne rzeczy, ufa, pokłada nadzieję. Mówisz, że kochasz, ale nie znasz tego wszystkiego, co wymieniłam? Pierwszy List do Koryntian rozdział 13 nazywa to po imieniu: jesteś cymbałem, pustym, donośnie brzmiącym.
Wszyscy składamy się z popędów i potrzeb. Do najbardziej elementarnych należy potrzeba oddychania, jedzenia, picia, spania. To wiemy. A wiemy, że potrzeba miłości jest równie niezbędna do życia, jak tlen? Jeśli ktoś wątpi, może poczytać choćby o eksperymentach Harrego Harlowa lub tzw. Harvard Grant. Albo niech spojrzy na siebie: ile możesz bez poczucia, że ktoś Cię kocha i wspiera? To coś więcej niż hormony szczęścia, to zaspokojenie, dopełnienie, źródło siły.
Każdy z nas robi błąd
Czeka aż przyjdzie ktoś
Kto wypełni nam świat
Każdy z nas cierpi, bo
Wierzy, że przyjdzie ktoś
Kto ukoi nasz strach(Kasia Kowalska „Antidotum”)
Nie, nie potrzebuję osoby drugiej, aby mnie dopełniła, nie czuję się jak połówka niczego; jestem cudowną, jędrną pełnią i całością. Ale gdy kłócę się z Bogiem, Karmą czy Losem (jak zwał tak zwał), mam żal tylko o jedno. Nie o nowotwór, nie o stwardnienie rozsiane, nie o choroby, śmierć, problemy w pracy, zawody życiowe. Nie. Mam wielki żal o to, że kochałam tyle lat kogoś, kto nie kochał mnie. Nie wiem, co to wzajemność. Patrząc na siebie wstecz, czuję mieszankę złości i zawodu w stosunku do tamtej dziewczyny, szkoda mi jej.
Wylałam z siebie całą moją miłość na człowieka, który nie był zainteresowany zapełnieniem tej pustki w sercu, która powstała po oddaniu mu wszystkiego, co we mnie było dobre i szczere. Dekadę życia spędziłam próbując zadowolić kogoś, kto nigdy mnie nie kochał – wmawiałam sobie, że jeśli tylko JA bardziej się postaram, jeśli tylko schudnę, zmienię fryzurę, wydepiluję te cholerne krocze, kupię tę debilną kanapę, zrobię mu ulubione danie, jeśli tylko się zamknę i zatrzymam opinie dla siebie, jeśli… – to w końcu usłyszę, że jest zadowolony. To wreszcie mi powie, że mu się podobam i jest we mnie (nadal) zakochany, że jestem miłością jego życia, i tak dalej. Złudzeniom nie było końca.
Mój partner nie potrafił powiedzieć o mnie nic dobrego, bo i nic takiego nie widział. Zamroczony swoją chorą wizją jakiejś dziwnej miłości, mówił mi, że nie mogę go zmuszać do mówienia mi komplementów tak często, bo przecież nie będzie kłamał. Nie było we mnie nic ładnego ani godnego uwagi, nie słyszałam, że warto ze mną być – klasyką gatunku pozostawały teksty typu, że mu imponowała moja inteligencja i „tak jakoś się wciągnął”, że ze mną był lat dziesięć z okładem. Wybaczałam wszystko i stawałam na przysłowiowych rzęsach, żeby się zmienić i w końcu zasłużyć na miłość… Szukałam rozpaczliwie, gotowa na najbardziej desperackie gesty, choćby na zrobienie sobie dziecka w nadziei, że oto w końcu pojawi się w moim życiu ktoś, kto będzie mnie kochał bezwarunkowo…
W tym miejscu nawet święty Paweł zarechotałby serdecznie nad moją głupotą. Miłość wszystko zwycięża? Oczywiście, ale tylko miłość wzajemna. Zanim to pojęłam, wylałam z siebie całe morze miłości na niewłaściwą osobę, która nie potrafiła docenić absolutnie niczego, co oferowałam.
Jest klucz do miłości wiecznej i wzajemnej? Nie mam pojęcia, szczerze. Mam nadzieję. Ale już nie pewność. Moja operacja na otwartym sercu jest bolesna, rany ciągle nie pozaszywane. Znam za to klucz do spełnienia w życiu. Podała mi go niedawno Samantha w rozmowie ze swoim ukochanym Smithem. Brzmi on:
– I love you… But I love ME more!
Kochać siebie samego najbardziej, to mój cel. A reszta się ułoży.
A zarówno mężowi memu, jak i każdemu człowiekowi w ogóle, życzę, aby tego doświadczył: miłości nieograniczonej konwenansami, wyglądem, wiekiem, popędem seksualnym, stanem konta, hobby, statusem społecznym; życzę takiej miłości, gdy kogoś się kocha mimo wszystko, choćby był nie najpiękniejszy i nie najmądrzejszy, po prostu żeby był TWÓJ; miłości, która akceptuje bardziej niż ocenia, nawet jak głupotę druga strona robi.
Choć raz w życiu to przeżyjcie, bo mimo bólu, warto.
A potem niech Wam rozum wróci 😉