Co może powiedzieć pielęgniarka anestezjologiczna z niemal 30-letnim stażem? Co może powiedzieć kobieta, która przez ostatnie 25 lat pracowała w pogotowiu, na intensywnej terapii, na bloku operacyjnym? Która widziała taki ogrom cierpienia i bólu, że mało kto z nas by go udźwignął? Co w końcu może powiedzieć ktoś, kogo praca nie jest szanowana, ani wynagradza tak, jak być powinna?
„… przeraża mnie ogrom nieszczęścia”
W anestezjologii i intensywnej terapii nie ma powołania. Od samego początku sprawa była prosta: pracowało się przez trzy miesiące z jedną osobą i to ona wydawała opinię czy przedłużyć nam umowę na następny rok, czy może ktoś jest świetny, ale nie w anestezjologii i intensywnej terapii.
Kiedy po tych moich trzech miesiącach oddziałowa spytała mnie: „Z czym sobie nie radzisz?”, odpowiedziałam, że przeraża mnie ogrom nieszczęścia. „Lubisz anestezjologię i intensywną terapię? Jeśli tak, to spróbuj traktować pacjenta, jak narzędzie swojej pracy, bo inaczej ześwirujesz. Nie wolno ci zapominać, że możesz kiedyś być na miejscu tego człowieka, że trzeba go traktować jak swoich rodziców, jak sami byśmy chcieli być traktowani, ale jeśli w jakimś momencie zaczniemy się roztkliwiać nad pacjentem na intensywnej albo na bloku operacyjnym, to albo my ześwirujemy, albo nie będziemy w stanie normalnie pracować”.
W tej pracy widzi się tragedie, których żaden film, żadna telewizja nie jest w stanie pokazać, dlatego też wszyscy, którzy pracują wiele lat na tych oddziałach, wypracowali sobie swój własny mechanizm obronny, co nie znaczy, że ta praca nie odbija się na nas. Bo odbija się. Wśród pielęgniarek anestezjologicznych i w ogóle w środowisku anestezjologów i pogotowia jest najwięcej rozwodów. Ostatnio policzyłyśmy, że z 25 pielęgniarek na porannej odprawie, 16 jest po rozwodzie. Ale to nie wszystko, bo na przykład, rzadko która z nas zachodzi w ciążę wtedy, kiedy chce, mało której z nas udaje się donosić pierwszą ciążę. I wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nie mówi tego głośno.
Trzeba się nauczyć z tym żyć. Sposoby są różne, akurat w środowisku, w którym ja pracuję, najwięcej jest uzależnień od alkoholu, leków pobudzających, narkotyków i hazardu. Ale my też pracujemy inaczej, niż reszta środowiska. My nie mamy psychologa, nie mamy dodatkowych urlopów, nie mamy godziny na odpoczynek. U nas po nieudanej reanimacji rzucamy rękawiczki i zajmujemy się kolejnym pacjentem. Nie mamy nawet 15 minut dla siebie. Ja w takim „hardkorze” pracuję do wielu wielu lat. I nie jest to jedynie winą obecnego ministra zdrowia, to są zasiedziałości od lat, ktoś kiedyś na to pozwolił, ktoś inny udawał, że nie widzi…
„Mój rekord pracy to 72 godziny z rzędu i to wcale nie było tak dawno”
Mało kto z nas może sobie pozwolić na pracę na jednym etacie. Lekarz – anestezjolog, oprócz tego, że ma swój etat normalnie, to rzadko kiedy schodzi od razu po dyżurze, anestezjologów jest po prostu za mało. Oni mają średnio 15 – 18 dyżurów w miesiącu. A młodzi, którzy są bez specjalizacji, biorą dodatkowe, żeby zarobić na życie, bo mają mniej niż ja podstawy, a za coś żyć muszą.
Pielęgniarki robią dokładnie to samo. Zawsze w większym mieście są dwa lub trzy zaprzyjaźnione szpitale, które wymieniają się pielęgniarkami. Czyli, jeśli dziewczyna kończy w swoim szpitalu dniówkę (od 7:00 do 19:00 – przypis red.), leci na nockę od 19-tej do innego szpitala. Tam pół godziny po swoim dyżurze czeka na nią koleżanka, bo wie, że ta poczeka na nią u siebie w szpitalu następnym razem. To jest wymiana.
My, pielęgniarki w wieku około 50 lat, napracowałyśmy się już na kontraktach, takie warunki pracy są dla młodych, więc chcemy umowę o pracę, ale nawet pracując na umowę i tak wyrabiamy dwa etaty. Ja jestem akurat w komfortowej sytuacji, bo od kilku lat pracuję w jednym miejscu na jednym etacie. Ale wiele lat pracowałam tak, jak większość z nas. W Poznaniu wymieniałam się z kolegą z pogotowia – ja miałam dzień na oddziale, on miał w pogotowiu i ustawialiśmy grafik tak, żeby móc pracować na zmianę. Tak pracujemy od zawsze, wszyscy o tym wiedzą. Mój rekord pracy to 72 godziny z rzędu i to wcale nie było tak dawno. Tak naprawdę 36 godzin pracy to jest nic, trzy doby to jest hardkore, ale dwie doby na nikim w moim środowisku zawodowym nie robią wrażenia.
Przy czym trzeba dodać, że na intensywnej terapii się nie śpi. Tam wchodzi się na salę i stamtąd się nie wychodzi, tam się dzień od nocy nie różni.
„Po prostu wybieramy mniejsze zło”
Oczywiście nadal obowiązuje stereotyp, że pielęgniarki to tylko od czekoladek, kawy i spania w nocy. Takie myślenie jest pewnie wynikiem starych czasów, które ja też pamiętam ze swoich praktyk. Ale pielęgniarstwo się zmieniło, mamy dużo więcej obowiązków, odpowiedzialności, dokumentów, jesteśmy lepiej wykształcone.
W anestezjologii jesteśmy partnerami dla lekarzy – oni słuchają, co mamy do powiedzenia, liczą się z naszym zdaniem. Ufamy sobie nawzajem. Mnie teoretycznie nie można podać niczego „na gębę”, czyli kiedy pacjent ma bradykardię (nieprawidłowa praca serca – przypis red.), to powinnam zadzwonić do anestezjologa i spytać, czy mogę mu podać atropinę. Ale ja dzwonię dopiero po podaniu pierwszej dawki, zaciągając drugą, bo inaczej, gdybym czekała na zgodę, musiałabym już podać pacjentowi adrenalinę, żeby ratować mu życie. Dlatego ja i moje koleżanki najpierw reagujemy, a dzwonimy po chwili i nikt nie ma pretensji. Musimy tak pracować, bo jest nas za mało. Po prostu wybieramy mniejsze zło. Tak samo się pracuje na intensywnej terapii, na każdym obciążonym oddziale, na kardiochirurgii. Wszędzie, gdzie trzeba szybko podjąć decyzje.
A zarabiamy tyle samo, co nasze koleżanki na okulistyce czy dermatologii. Nie mamy żadnych dodatków za odpowiedzialność, za stres…
„Moja mama całe życie twierdziła, że pielęgniarki nic nie robią”
Jestem szefem sali budzeń – pooperacyjnej, na którą trafiają pacjenci po zabiegach, ciężkich operacjach, także ci, którzy powinni znaleźć się na intensywnej terapii, ale nie ma dla nich tam miejsca. Trzy lata temu na sali, na której budzimy około 30 pacjentów dziennie po zabiegach, którzy są na respiratorach, którzy są wentylowani mechaniczne, którzy czekają dobę, dwie, a nawet trzy na miejsce intensywnej terapii – pracowałyśmy w trzy plus czwarta, która się uczyła. Teraz jesteśmy we dwie, pacjentów mamy więcej, a my robimy dokładnie to samo, co wcześniej.
W moim szpitalu jest wiele specyficznych zabiegów – bardzo trudnych, skomplikowanych – mamy potężną neurochirurgię, wykonywane są przeszczepy – co drugą dobę mamy dyżur „kończynowy”, to znaczy, że jeśli gdzieś w Polsce coś zostanie ucięte, odcięte, odpadnie, to jest co drugą dobę przywożony do nas. Ląduje helikopter, musimy się zorganizować, nie mamy zespołu do ostrych wypadków, już dawno nie mamy, bo nie ma z kogo go sklecić.
Na mojej sali mamy różnych pacjentów. Takich po usunięciu guzów nerki, gdzie trzeba uważać, żeby nie doszło do krwawienia, pilnować każdy dren, reagować na każdy spadek ciśnienia. Mamy dużą chirurgię onkologiczną, pacjentów po tarczycy, a tej nikt nie lubi, bo to zabieg na szyi i jakiekolwiek krwawienie do środka powoduje niewydolność oddechową. Jest ogromna klinika chirurgii naczyniowej, więc trafiają do nas pacjenci po pękniętych tętniakach, którzy czekają na miejsce na intensywnej terapii wentylowani mechanicznie.
Moja mama całe życie twierdziła, że pielęgniarki nic nie robią, że w nocy śpią, bo jak to ja mam w nocy nie spać, przecież wszyscy śpią. Leżała ostatnio na mojej sali, bo miała operowaną tarczycę. Od niej, 70-letniej już prawie kobiety, usłyszałam wtedy: „Przepraszam”… Powiedziała, że nie miała zielonego pojęcia, w jakim ja kołchozie pracuję, jakimi pacjentami się zajmuję i jakie decyzje podejmuję.
Często słyszę: co wy tam na OIOM-ie robicie, jedna pielęgniarka na jednego pacjenta, a na innych mają po 20-tu. A ja mam jednego, który jest podłączony do dziesiątek kabli, jest respirator, pompy, każde potknięcie się, upadek na te kable, to zagrożenie życia tego człowieka, spóźnienie ze zmianą strzykawki, która się kończy, a jest ich 10, to stan zagrożenia życia tego człowiek. Jakakolwiek pomyłka, to stan zagrożenia życia albo śmierć. Takiego pacjenta się myje, odwraca co trzy godziny, kąpie się w łóżku, zmienia się raz dziennie pościel. I jeśli ktoś jest podłączony do kabli, ma dreny wychodzące z brzucha, dren z płuc, to proszę sobie wyobrazić, jak umiejętnie trzeba się tym pacjentem zająć. Oni wszyscy są zaintubowani, oddycha za nich maszyna, więc co 2-3 godziny trzeba zrobić higienę rurki, żeby się nie zatkała. A kiedy zaczyna coś na monitorze wyć, to trzeba wiedzieć, co wyje… Co się zatkało, co pękło, co się dzieje. Nasi pacjenci nie siadają, nie mówią, co im jest.
„… mam na czysto z wysługą lat niecałe 2400 zł”
Ja chyba zawsze chciałam pracować na intensywnej terapii, wtedy nie wiedziałam, że anestezjologia i intensywna to całość. Na początku trafiłam do bardzo dobrego ośrodka, kiedy na zaczynało się przeszczepiać nerki, kiedy mieliśmy sprzęt jak Europa Zachodnia, choć o Unii Europejskiej jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Kiedy strajkowałyśmy w 1997 lub 1999 roku jeden z profesorów wstawił się wtedy za nami mówiąc, że on z pięcioma pielęgniarkami na ostrym dyżurze i jednym anestezjologiem da sobie radę, ale z pięcioma anestezjologami i jedną pielęgniarką – nie ma szans. Zresztą z tamtych czasów, z tamtego ośrodka chyba dzisiaj jest większość oddziałowych na intensywnych terapiach w Wielkopolsce.
Kiedy strajkują pielęgniarki, wieszane są na nich psy, dziwią się, o co tyle szumu. Przecież, kiedy pokazywane są średnie pensje pielęgniarek, to one nie mają na co narzekać? Naprawdę? Ale mało kto wie, że do średniego przedstawionego w mediach wynagrodzenia wliczana jest pensja chociażby pielęgniarek kontraktowych, które pracują po 300 godzin zarabiając owszem 8 tysięcy złotych, ale połowę i tak oddają dla państwa. Ja mam prawie 30 lat pracy i co miesiąc z dodatkiem „zembalowym” (dodatek przyznany pielęgniarkom przez ministra Zembalę w 2016 roku – przypis red.) odbieram 2900 zł, przy czym dodatek wynosi 640 złotych i jest kartą przetargową dla rządu: podskoczycie, to wam zabierzemy. I my nic nie możemy zrobić, bo dla mnie 600 złotych to jest tydzień jedzenia dla mojej rodziny. No więc ja, „na stołku”, bo jestem pielęgniarką wiodącą, mam na czysto z wysługą lat niecałe 2400 zł – to są moje zarobki. Nie mam refundowanych żadnych kursów, szkół, studiów. Mogę starać się o zwrot 50% kosztów do Izby Pielęgniarskiej i liczyć na jej przychylność, co się nie zdarza.
„… to granie nie na poczuciu obowiązku, ale na naszych emocjach”
Pielęgniarstwo od 20 lat jest zaniedbane, czego efektem jest obecny kryzys. I szczerze mówiąc naprawdę się zastanawiam, mimo całej mojej miłości do anestezjologii, czy nie zmienić pracy. Jest nas coraz mniej, jest nas o tyle mniej, że pracujemy już za dwie, a czasami za trzy. W moim szpitalu kombinujemy – tu jedna zostanie, druga pójdzie na inną salę, to zostanie sam anestezjolog, tu pielęgniarka pobiegnie… Nie odmawia się pomocy. Ale to wszystko jest do czasu, bo to granie nie na poczuciu obowiązku, ale na naszych emocjach, bo wszystkie jesteśmy kobietami.
Proszę przypomnieć sobie o cudzie, kiedy dziecko urodziło się żywe z martwej matki. Wówczas nikt nie wspomniał o pielęgniarkach, które wchodziły o siódmej rano na salę i wychodziły o 19-tej. Nie ujmuję zasług lekarzy, ale dlaczego nikt nie mówi o pracy pielęgniarek?
My nie mamy swojego rzecznika, nie mamy nikogo, kto zadbałby o nasz wizerunek, kto odczarowałby właśnie ten stereotyp śpiącej na dyżurze pielęgniarki. Dlaczego? Bo wszystkim jest to na rękę. Przyzwolenie na brak szacunku społeczeństwa wobec nas, jest przyzwoleniem rządu na brak podwyżek dla pielęgniarek. Poza tym nasze związki zawodowe grają pod siebie, izby pielęgniarskie grają pod siebie, Naczelna Rada Pielęgniarek i Położnych gra pod siebie, bo nie ma co się oszukiwać, każdy będzie trzymał się stołka, skoro z dwóch tysięcy nagle, będąc bliżej „koryta”, zarabia się 20 tysięcy.
A gdyby przypomnieć przypadek pielęgniarki, która podała chlorek potasu zamiast chlorku sodu, w efekcie czego zmarło małe dziecko? Wszyscy nabrali wody w usta, gdy okazało się, że ten chlorek potasu wpisany był w zlecenie, czyli pielęgniarka wykonała zlecenie lekarskie, ale całe obarczenie winą za tę sytuację skupiło się właśnie na niej. Reakcja ministerstwa była taka, że zrobiono szkolenie ze zleceń lekarskich, na którym kulaliśmy się ze śmiechu, bo to był absurd. Kolega lekarz po tym szkoleniu mówi do mnie: „Słuchaj, ale jak ja będę zmęczony po dwóch dobach dyżuru i wpiszę chlorek potasu zamiast soli fizjologicznej, to proszę daj mi znać”, na co ja mu: „No tak, jak dotychczas”. To wszystko, to działanie pozorne, nikt nie wyprostował tematu, poszło w świat, że winna pielęgniarka, nikt nie stanął w jej obronie.
Dlaczego lekarze mają lepiej niż pielęgniarki? Bo mają mądrzejsze władze i są bardziej solidarni. Gdybyśmy my były solidarne i przestały przez dwa miesiące brać dyżury w dodatkowych miejscach pracy, to wszystko by stanęło. Dlaczego u nas różnica w pensji w zależności od miejsca pracy wynosi od 300 do 400 złotych? Bo to niewielka różnica i my zawsze będziemy dorabiać, pracować w innych szpitalach.
Moje koleżanki, które pracują w weekendy i w święta nie zarabiają nawet trzech tysięcy. Mają jakieś 2800 zł plus dodatek „zembalowy”. Ale gdyby mój szef dał nam podwyżki, to szpital za miedzą padłby, bo te pielęgniarki, które wychodziły na zlecenia, już by tam nie poszły. Gdybyśmy w jednym szpitalu w w dużym mieście miały zarabiać normalne pieniądze, to jeden duży szpital musiano by zamknąć, bo nie byłoby w nim pielęgniarek.
„… powiedziała mi, że w czasie reanimacji „wisiała” nad łóżkiem”
A przecież to nie jest praca w komfortowych warunkach… Są takie rzeczy, które się śnią po nocach… To jest na przykład wybuch gazu – wybuchła kamienica, byłam tam… To są śmierci dzieci, nieudane reanimacje, jeśli chodzi o pracę w pogotowiu.
W pamięci mam przypadek dziewczyny – wtedy pracowałam na intensywnej terapii, a ona będąc już dość wysoko w ciąży, niestety poroniła. Przyplątał się jej DIC (problem z krzepliwością krwi – przypis red.) i wylądowała u nas na intensywnej terapii, kilka tygodni walczyliśmy o tę dziewczynę, było bardzo trudno. Niestety miała powikłanie – niewydolność nerek, była dializowana i po raz kolejny została do nas przywieziona na granicy zatrzymania. Miała bardzo wysoki poziom potasu we krwi, co przy dializie jest zagrożeniem życia. Zatrzymała się nam w trakcie tej dializy, reanimowaliśmy ją nie przestając dializować, żeby wypłukać z niej ten potas. Pamiętam, że ta reanimacja trwała bardzo długo, skończyły mi się już igły do pobierania krwi do badania. Zostały tylko różowe 12-tki, grube igły do pobierania leków. Musiałam się wkłuć w tętnicę udową, pomyślałam: „wóz albo przewóz”, wbiłam się, a ta dziewczyna zaskoczyła… Przeżyła. Po kilku dniach, kiedy doszła do siebie, mówi do mnie: „Słuchaj, jeśli kiedykolwiek się jeszcze tutaj zjawię, nigdy nie kłuj mnie 12-tką, bo to jest tak potworny ból”… Byłam zaskoczona, bo skąd ona to miała wiedzieć. Wtedy powiedziała mi, że w czasie reanimacji „wisiała” nad łóżkiem. Opowiedziała mi, co robiliśmy, co mówiliśmy… Nie mogła wiedzieć tego od żadnego z nas, bo nikomu o tym nie mówiliśmy. Ten przypadek przywołuję, kiedy są u nas studenci, powtarzam, że każdego pacjenta nieprzytomnego, który do nas trafia, którego reanimujemy, musimy traktować z szacunkiem pamiętając, że nigdy nie wiemy, czy jest życie po życiu i że ośrodek słuchu umiera ostatni…
Wiele było takich rzeczy, o których się nie zapomina… Jednak najbardziej reaguje się na zmasakrowane dzieci… To był chłopiec, którego pies za głowę wyciągnął z wózka… Reanimowaliśmy go w kartce… Nie udało się. Kiedyś pojechaliśmy na wizytę, bo dziecko płakało i płakało i w końcu dziadkowie czy sąsiedzi wezwali pogotowie. Zabraliśmy je do szpitala, bo tez nie wiedzieliśmy czemu płacze. W karetce odpinamy mu body, a ono ma odcisk trapera (wielkiego buta) na klatce… Dzieci i bezsensowna śmierć zostają w pamięci najbardziej…
A my… obojętnie czy reanimacja trwa pół godziny czy dwie godziny, ściągamy rękawiczki, myjemy ręce, chowamy zwłoki do worka i od razu zajmujemy się kimś, kto jest żywy. Nie mamy 15 minut na papierosa, pół godziny na kawę, czy nawet na to, by wyjść, usiąść i ochłonąć. U nas tego nie ma… Nie ma na pogotowiu, na intensywnej, na bloku.
Nie można tego oswoić. Kiedyś powiedziałam i powtórzyłam to ostatnio studentom, że anestezjologia jest dziedziną z pogranicza psychopatii. Strasznie się wtedy oburzali Ale ja mam na to jeden argument – jeśli się pracuje przez 20 lat w takich warunkach, w takim stresie, to nie jest się normalnym, jeżeli widzi się takie rzeczy, jakie my widzimy… potrącenia, poparzenia, postrzały… czasami aż trudno opowiedzieć…Większość ludzi od oglądania takiego ogromu cierpienia mogłaby ześwirować, więc to, że my wytrzymujemy, to nie jest normalne.
Jeśli chcecie opowiedzieć o waszej pracy, o tym, jak ona naprawdę wygląda, piszcie na adres: ewa.raczynska@ohme.pl