Bo to było tak: zobaczyłam faceta, jakiego wcześniej nie znałam. Naprawdę, uwierz mi. Spotkaliśmy się służbowo, on reprezentował swoją firmę, ja odbierałam dokumenty w imieniu mojego szefa. Męski, uśmiechnięty, ale z rezerwą, świetnie ubrany. Zdecydowany. Kiedy podał mi rękę ścisnął mocnym, solidnym ruchem. Nie to, co większość moich znajomych z pracy. Wróciłam do biura i wszystkim koleżankom opowiadałam, że taki mężczyzna pewnie ma już jakoś ułożone życie albo przynajmniej ma plan na to życie. Przysięgam, w życiu by mi nie przyszło do głowy, że on… No, wiesz. Że ma 34 lata i mieszka z matką. I że to ona jest numerem jeden.
Zadzwoniłam pierwsza. Wymyśliłam jakiś pretekst, błahostkę, że brak mi jakiegoś dokumentu, nie pamiętam już zresztą. Podałam adres e-mailowy, on wysłał dokument, napisał kilka miłych słów. Zaczęliśmy ze sobą pisać na Facebooku. Na początku ciągnęłam to, trochę na siłę, ale wiesz – takiego faceta nie spotykasz codziennie. Wszystko w nim wydawało mi się interesujące. I to, że długo kazał mi czekać na każdą opowiedz, i to, że nie był nachalny, nawet trochę obojętny. Nasze relacje były długo czysto koleżeńskie. Spotkanie, a raczej spacer, zaproponował po trzech miesiącach. Cała wieczność.
Bluzkę wybierałam dwie godziny, zastanawiając się czy to randka czy zwykłe spotkanie z kumplem, bo z tonu jego głosu nie można było nic wywnioskować.
Ale przyszedł po mnie z czerwoną różą, tak rozczulająco staromodnie. Kto teraz przynosi na randkę czerwoną różę? Był idealny. Pachnący, w świeżo wyprasowanej koszuli, a nie wymiętym T-shircie. No i świetnie nam się rozmawiało. Zwłaszcza o nim, o jego pracy, podróżach, zdjęciach, którymi dokumentował ważniejsze wyprawy.
Zaczęliśmy się spotykać – wystawy, koncerty, kino, wieczór ze znajomymi. Zawsze gdzieś, nigdy u niego. Seks? Nie naciskał, nie pospieszał, nie zapraszał do siebie „na herbatę”… W końcu wylądowaliśmy na noc … w moim mieszkaniu, z mojej inicjatywy. I tak już zostało. Pomieszkiwał dzień, dwa. Nie przeszkadzało mi, że podrzucał mi do prania swoją bieliznę, skarpetki. Nie przeszkadzało mi, że czasem prosił, żebym mu wyprasowała koszulę. Choć, chyba efekty go rozczarowywały.
I ciągle mówił, że musimy w końcu wpaść do niego. Kiedy minął miesiąc i znowu jedliśmy kolację przy moim wąskim, kuchenny stole, zapytałam wprost: „Jutro u ciebie?”. „Jasne – powiedział. – Uprzedzę tylko mamę”. W ten sposób, przełykając sałatkę z łososia dowiedziałam się, że mój facet, dorosły, spełniony zawodowo mężczyzna, mieszka z mamą.
Powodów było kilka. Bo wiesz, tak jest wygodniej, oszczędniej. Kiedy założę rodzinę to przecież będę miał odłożoną całkiem niezłą sumkę na spore mieszkanie. Bo rozumiesz, ja nie lubię być sam, lubię jak ktoś się krząta po domu. Bo widzisz przecież, e facet potrzebuje kobiety. STOP. Jak to kobiety? Przecież to była jego matka!
Następnego dnia, uzbrojona w pokaźny bukiet kwiatów i dobrą minę do złej gry zapukałam pod wskazany przez Kubę adres. Otworzyła ONA. Atrakcyjna, w szałowej bluzce i świetnych dżinsach. Mama miała pewnie około 60-tki, śmiała się głośno i często kładła synowi rękę na ramieniu. Albo na udzie. Oni po jednej stronie stołu, ja po drugiej. W jednej sekundzie przemknęło mi przez myśl, że bardziej zachowują się jak para, która zaprosiła dobrą znajomą na obiad, niż jak matka i dorosły syn. Przełknęłam to. Następnego dnia, zaproponowałam Kubie, żeby wprowadził się do mnie. Zjawił się wieczorem, z idealnie spakowanymi trzema walizkami świeżo wypranych i wyprasowanych koszul, koszulek i spodni. Nie śmiałam pytać przez kogo wypranych i wyprasowanych. Zagadka rozwiązała się szybko.
Kuba do prania i prasowania miał dwie lewe ręce. Jak zresztą, do wszystkich obowiązków domowych. Z siebie nie dawał kompletnie nic. Jego genialny plan na życie zakładał przede wszystkim pełną obsługę przez kobietę swojego życia – czyli mamę, z którą prawie natychmiast zostałyśmy przyjaciółkami. Telefony informujące mnie, co on lubi, jak on lubi i żeby broń Boże nie gotować mu jajka dłużej niż 7 minut, odbierałam codziennie. Nawet nie zauważyłam, jak ta dziwna relacja z mamą Kuby zaczęła się przekształcać w toksyczny związek dwóch, zakochanych w tym samym mężczyźnie kobiet. Kupowałam ten sam wybielacz, poprosiłam ją o przepisy, podsuwałam mu ukochaną gazetę i nauczyłam prasować kołnierzyki jego koszul tak, jak robiła to ona.
Aż pewnego dnia odkryłam, że cokolwiek zrobię, nigdy jej nie dorównam. A on nie szuka partnerki, ale kobiety, która w jakimś stopniu dorówna jego matce. Ja próbując tego dokonać stawałam się sfrustrowaną, nieszczęśliwą, zmęczoną i zrzędzącą żoną, ona tryumfowała z uśmiechem na niezagrożonej pozycji.
Do tej pory nie wiem, co włączyło mi w głowie ten najgorszy z możliwych przycisków: przycisk chorej rywalizacji o faceta, który i tak najbardziej ceni sobie przede wszystkim swoją wygodę. Postanowiłam, że powalczę o niego z jego matką. I że albo ona albo ja. Przestałam odbierać telefony, zaczęłam wymagać. Upomniałam się o zaległą połowę pieniędzy za czynsz i pozostałe rachunki. Przestałam prać, zaproponowałam równy podział obowiązków. I stanęłam oko w oko z okrutną rzeczywistością. Miłość skończyła się w jednej chwili, wrzucając w pośpiechu pomięte koszule do swoich skórzanych walizek. Spakowałam więc brudną, męską bieliznę w plastikowy worek. I wystawiłam ją za drzwi, płacząc nad własną naiwnością. Jak mogłam mieć w ogóle nadzieję? Przecież, jak powiedział mi Kuba, nikt nie pierze tak, jak mamusia.
Wysłuchała: Anna Frydrychewicz