W człowieku siedzi opór. Przyczajony, niezbyt krzykliwy czy rzucający się w oczy, ale za to solidny opór. Siedzi tam i wszystkie górnolotne nasze plany spycha na boczny tor. Bardzo przy tym wszystkim jest podstępny, prawie niewykrywalny, najczęściej ze swoistą gracją robi z człowieka idiotę. Takiego zblazowanego, nieskutecznego i skazanego na porażkę nieszczęśnika z wyleżanej nadmiernie kanapy. Aż żal patrzeć na byt ludzki tak niepotrzebnie zmarnowany.
Każdy przecież bowiem rodzi się po jakieś coś. Każdy ma ten swój mały talent, ten cel, do którego dążyć powinien i na realizacji którego powinien się skupić. Cel, na samą myśl, o którym robi się nam raźniej i jakoś tak na duszy cieplej. To cel, który sprawia, że dostajemy skrzydeł, rozkwitamy jak pierwiosnki, zatracamy się w czasie. Taki cel daje nam poczucie sensu istnienia, daje odczuć spełnienie. Nie ma nic lepszego niż życie, które dookoła takiego celu zostało zaplanowane, zakręcone, które celem istnienia zostało omotane. I choć takie życie nie ma sobie równych, większość z nas żyje doraźnie, chciałoby się nawet rzec że przypadkowo, bez wyraźniejszego sensu czy kierunku, poza tym jednym, który nastawiony jest na natychmiastowe zaspokojenie.
Instant gratification -tak nazywa się ten stan po angielsku, stan, w którym dostarczamy sobie chwilowego poczucia zadowolenia, kiedy to wychylamy kolejnego kielicha, oglądamy kolejny serial w telewizji, zamawiamy trzecią w tym tygodniu pizzę, po której dopychamy się chipsami, po czym spędzamy pół wieczoru pisząc i wymądrzając się w najlepsze na fejsbukowej ścianie. No i pewnie, że mamy fun. Bawimy się doskonale, na tym wszak polega efekt natychmiastowej gratyfikacji. Wyciągamy po coś łapę i jak na różdżki skinienie czujemy pełne zadowolenie. To że następnego dnia zadręczy nas kac czy maszyna na siłowni, względnie poczucie winy za zmarnowany czas, to już zupełnie inna jest sprawa. W tamtym momencie, w tej krótkiej wieczorowej upojnej chwili, byliśmy królami życia.
Czy aby jednak na pewno? Zważywszy, że proceder ten najczęściej jest cykliczny, co by nie rzec rutynowy i jakoś tak poza chwilowym uniesieniem, nic ale to nic, z niego nie wynika. Tyle czasu oddanego, poświęconego, tyle energii włożonej, ale jednego kroku naprzód człowiek nie postąpił. Z punktu widzenia rozwoju, z punktu widzenia postępu, taki niby radosny czas nie wnosi w ludzkie życie niczego. Kompletnie niczego. Poza oczywiście ową krótką chwilą zadowolenia.
Powie mi pewnie za chwilę ktoś, że życie jest, jakie jest, więc nawet i krótka chwila to zawsze jest coś. Fair enough. Zawsze to jakaś tam racja. Lecz ja na taki głos, który na mój gust to głosem jest oporu, odpowiem tylko tyle, że życie ma potencjał znacznie większy niż chwilowy „haj”.
Cóż, kiedy tutaj właśnie wszelkie szyki psuje nam wspomniany opór. Ta wewnętrzna siła, która perfekcyjnie nas obezwładnia za każdym razem jak myśl nam zaświta, że oto nadszedł czas i wypadałoby poniekąd zabrać się za coś co wreszcie ma wymierny i uskrzydlający sens. Rzeczy czy sprawy bez sensu załatwiamy bowiem od ręki, na sprawy z sensem, siły nam brak. Pozornie. Bo nie o brak siły tak po prawdzie tu chodzi, lecz raczej o samo-sabotaż. O to obrzydliwe ociąganie się i wzbranianie przed zabraniem się za coś po co na świat matka nas wydała. Gdzie tu sens? Jak to możliwe, że z taką łatwością rezygnujemy z czegoś, co gwarantuje spełnienie, szczęście, chęć do życia. I jaki sens ma życie bez sensu, na chwilowym pseudo-dopalaczu? Czy rzeczywiście tak trudno się zabrać za to co w duszy nam gra?
Załóżmy zatem, że pokonamy wewnętrzny opór. Ilu z nas zna ten stan, w którym traci się poczucie upływającego czasu, w którym każdy ruch, czyn, działanie przyprawiają nas o ekscytujący dreszcz? W którym sprawy nabierają znaczenia, stają się wielkie, piękne i ważne. Z pewnością każdy z nas kiedyś moment taki miał, kiedy nie tyle czuł się życia królem co nim prawdziwie był. Dojść tam jest wbrew pozorom niezwykle prosto. Wystarczy jedynie przełamać opór i stanąć twarzą w twarz z tym, co w nas gra. Reszta zadzieje się sama. Bo zawsze się dzieje. Tak bardzo istota nas samych pragnie puszczona być w ruch, że na byle skinienie rzuci się w wir spełnienia. To dlatego czujemy się tak cudownie, gdy realizujemy się w działaniu. Wtedy bowiem sami sobie sprzyjamy, nie ma w nas konfliktu, poczucia nieporozumienia. Jest za to jedność, jest spójność, wszystko ma sens, a puzzle naszej duszy tworzą pełny obraz.
Trzeba jednak opór przełamać i zrobić pierwszy krok. I trzeba przyjąć do wiadomości, że sięganie po marzenia, jednak wymaga czegoś więcej niż naciśnięcie pilota czy nalanie wina do szkła. Że uczucie zadowolenia wypływające z faktu osiągnięcia celu nie pojawi się od razu. Ten cel bowiem nie siedzi w paczce chipsów o smaku paprykowym, nie jest więc szybko i łatwo osiągalny. Ma jednak jedną cudowną właściwość… droga do niego, choć nie raz zlana potem, jest jednak pasmem pełnym ekscytującego napięcia, oczekiwania i radości. Nic nas bowiem tak nie uskrzydla jak dochodzenie do życiowego celu, jak jego powolna, acz konsekwentna realizacja.
Nagroda na końcu jest jak wybuch supernowej. Ma moc tworzenia nowych światów.