Zawsze sobie chwaliłam swoją samotnie. To, że nikt mi nie mówi, co powinnam, a czego nie. Gdzie mam iść, jak się ubrać wypada. Czy niedoszłej teściowej będzie smakował mój gulasz bez mięsa i czy kolejny tatuaż to już nie lekka przesada. – No bo jak będziesz w sukni ślubnej wyglądać, taka wydziarana?! – Taki kiedyś argument, od byłego usłyszałam. Wracam o której chcę, tańczę z kim mi się podoba, zasypiam sama lub obok kogoś, za kogo nie muszę się nikomu tłumaczyć. I tak go pożegnam jeszcze przed śniadaniem. Jestem panią samej siebie. Mam ochotę, to pakuję parę rzeczy i wyjeżdżam nikogo nie pytając o zdanie, czy zgodę. Nikt mi nie marudzi, nie smęci, nie dopytuje i nie przesłuchuje. Fochów nie strzela, nie robi scen zazdrości i o nic nie podejrzewa. Żyć nie umierać. Czyżby?
Cały czar bycia radosnym singlem pryska przy najbardziej błahych, życiowych zdarzeniach. Budzisz się na ranem i czujesz, że w zasadzie to już chyba umarłeś. Przecież to niemożliwe, żeby człowiek, funkcjonował z taką gorączką. Nie masz siły się podnieść, przemieścić chociażby do kuchni… O aptece czy wizycie u lekarza nawet nie wspomnę, sama za kółko nie wsiądziesz, zresztą ledwo na oczy widzisz. Dzwonisz i słyszysz, że przyjaciółka do wieczora w pracy, kumpel w trasie, sąsiadka też leży plackiem, a rodzice są, ale paręset kilometrów stąd. I łzy ci lecą, przełykasz je dzielnie, żeby tylko się nie przyznać. Nie powiedzieć głośno, że to jednak ch*jowo tak samemu być, kiedy ci nie ma kto termometru podać. I pogłaskać z zapewnieniem, że wszystko załatwi, a ty sobie choruj. Albo kiedy przemeblować coś trzeba, naprawić czy odświeżyć i pomalować. Oczywiście, że nie tylko po to jest, ta druga połówka przysłowiowa. I, że bez niej też można ścinany wytapetować. Tylko, ile to lżej i fajniej we dwójkę. I te pobudki samotne w środku bezkresnej nocy po głupim śnie. Gdy obok nie leży ktoś, kto od razu w takich sytuacjach zagarnie silnym ramieniem i powie, że jest, po prostu. I ktoś, kto popatrzy na ciebie rano i oznajmi, że bez makijażu wyglądasz jak małolata a dres, dodaje ci dziewczęcości. Tak niewiele, a czasem aż tyle.
Samotność. Sami się na nią często skazujemy. Niedomówieniami, strachem, przed brakiem zrozumienia i myśleniem, że wystarczamy sami sobie. I nikogo, do niczego nie potrzebujemy. Może to przez to, że przychodzimy na ten świat sami, a nasze miejsce w szeregu, określa siła pierwszego krzyku. Rozpychasz się łokciami, żeby tylko wyjść i zobaczyć, jak tu właściwie jest. Nie pytany, czy w ogóle tego chcesz. I może ta noszona przez lata nieświadoma pretensja sprawia, że odsuwamy się od innych. I wmawiamy sobie i wszystkim wokół, że dobrze pobyć samemu. Że jesteś samotnikiem, bo to nie ty się tu pchałeś. Że taka cisza, taka wolność, że każdy o tym marzy. Po co się dzielić z kimś swoim sercem, po co potem płakać. Zupełnie tak, jakbyś będąc sam nigdy nie uronił nawet jednej łzy. Po co wpuszczać kogoś pod swój dach, pewnie i tak zdradzi i skrzywdzi. Tak, jakbyśmy my byli idealni i nigdy nie popełniali nawet pół błędu. Z góry zakładamy, że samotne życie jest mniej problemowe, bo „sam” oznacza brak odpowiedzialności za czyjeś życie. A za twoje? Dźwigasz wszystko, znosisz, starasz się, żeby jakoś było. Wcale nie jest ci z tym za wygodnie, wcale nie jest tak super, jak się innym wydaje. Wcale nie jest to do końca fajne, że wracasz do pustego mieszkania, w którym czeka jedynie kot. W zasadzie to śpi i nie wie nawet, że w ogóle przyszedłeś. Kładziesz klucze na stole i zastanawiasz się, o co chodzi? Przecież nie ty jeden wiesz, że każdemu się taka śni. Taka samotnia, gdzie można odetchnąć i poskładać własne, rozsypane myśli. Dlaczego więc, coraz częściej ci doskwiera? Dlaczego ją w ogóle zauważasz? Przecież o to chodziło, o tę niezależność, o ten brak gderania i zainteresowania.
Bo źle interpretujesz. Zapominasz, że w szczęśliwym związku też można mieć swój azyl. Ba! Nawet trzeba czasem uciec, zaszyć się gdzieś bez niego czy bez niej. Wypić wódkę z koleżanką, nie wrócić dwie noce, wyjechać w góry. Połazić, popatrzeć i pomilczeć. A potem mocno zatęsknić, bo na tym to wszystko polega. Jeśli któregoś dnia odkryjesz, że twoja samotność jest jednak zbyt w pojedynkę, to znak, że nie o taką ci chodziło. I, że to nie ta nada twemu życiu sens i rytm. Bycie singlem z wyboru jest naprawdę w porządku. Do momentu, aż nie zacznie ci doskwierać dziwny smutek. Jakaś pustka, której niczym nie będziesz mógł zapełnić. Wtedy otwórz drzwi. I nie tylko te, od swojego mieszkania. Bo może całkiem niedaleko też jest ktoś, komu nie ma kto podać herbaty, gdy termometr aż czerwienieje. Ktoś, z kim samotność będzie pożądana i potrzebna. Bo zawsze będzie do kogo wrócić.