Bum! Spotykam go i niczym piorun z nieba przeszywa mnie dreszcz, a w głowie wiem już, że właśnie na niego czekałam. Bum, bum, bum – moje serce zaczyna szybciej bić, brakuje mi tchu, w uszach szumi. Nie dociera do mnie nic poza jednym – oto jest moja druga połówka, mój ci on! Tak to sobie mniej więcej wyobrażałam, tak wyglądało to w moich snach. Do tej pory czasem mam nadzieję, że może jutro, że już niedługo, a z drugiej strony dobrze wiem, że to tylko moje naiwne życzenia.
Może to głupie, ale do niedawna wciąż wierzyłam, że każdy z nas ma swoją drugą połowę na tym świecie, że jesteśmy komuś przeznaczeni i przez coś lub kogoś zapisane jest połączenie się naszych losów. No bo niby skąd te wszystkie miłosne opowieści, filmy, wiersze, piosenki? Ktoś może powiedzieć, że z ludzkich pragnień i marzeń, ale ja wolałam wierzyć, że mają one swoje realistyczne podstawy, że to bardziej zapis faktów niż sennych majaków. Trzymałam się tego mocno, choć teraz wiem, że przez to moje gonienie za marzeniami straciłam coś bardzo ważnego.
Od zawsze czekałam na motyle w brzuchu, gęsią skórkę na widok ukochanego, ten grom uczuć i emocji, który trafi mnie od pierwszego wejrzenia. Czy szukałam? Nie wiem sama, czy można to w ogóle znaleźć, jest na to jakiś sposób, metoda? Rozglądałam się dookoła, uważna byłam, ale nie wstawałam z myślą, że to dzisiaj, nie rzucałam się na facetów, nie dawałam anonsów i ogłoszeń. Byli w moim życiu mężczyźni, ale nigdy nie traktowałam ich poważnie, bo nigdy przy nich nie poczułam TEGO. Gdy tylko oni wykonywali jeden krok do przodu, ja cofałam się o dwa albo uciekałam gdzieś na bok, chowałam się za murem przyjaźni, samodzielności, autonomii. Chciałam bliskości, intymności, nowego rozdziału, chciałam założyć rodzinę, ale nie z pierwszym lepszym, substytutem jakimś, namiastką. Wolałam zaczekać, goniłam za tym, o czym marzyłam i straciłam to, czego najbardziej potrzebowałam. Straciłam miłość.
K. był moim przyjacielem niemal od zawsze. To właśnie z nim wiążą się moje najlepsze wspomnienia, on potrafił rozśmieszyć mnie do łez i pocieszyć w chwilach smutku, z nim mogłam rozmawiać szczerze i bez ogródek. Na początku było to uczucie czysto platoniczne i z obu stron nie było oczekiwań czegoś innego. Dopiero, gdy oboje dorośliśmy, K. zaczął wysyłać mi subtelne sygnały mówiące o tym, że darzy mnie uczuciem dużo głębszym. Udawałam, że tego nie widzę, trzymałam na dystans, często podkreślałam to, że jest dla mnie jak brat, że cenię sobie naszą przyjaźń. Nie chciałam go stracić, był dla mnie jedną z najważniejszych osób na świecie. Dzisiaj myśląc o tym wiem, że byłam wobec niego nieuczciwa, że powinnam z nim porozmawiać otwarcie, a najlepiej powinnam dać szansę temu uczuciu. Zamiast tego szukałam jakiegoś mitu, fantazji, byłam pewna, że tylko to sprawi, że będę szczęśliwa, a moje życie nabierze sensu i stanie się kompletne.
To był mój największy błąd – to przekonanie, że szczęście musi mieć wielkie wejście, że przybywa nagle niczym rycerz na białym koniu, wybawiciel i bohater. A kto powiedział, że nie można znaleźć go tuż obok siebie, za ścianą, że szczęście nie może mieć znajomej twarzy i dobrze znanych rysów? Że miłość nie może rozkwitać powoli, z dnia na dzień stawać się coraz bardziej widoczna i silniejsza, że nie musi wpadać z hukiem i niespodziewanie burząc dotychczasowy rytm i stawiając to, co było w cieniu. Byłam głupia, zaślepiona, a moje szczęście wymknęło się ukradkiem, uciekło nagle zostawiając pustkę i samotność. Widzę to dopiero teraz, gdy jest już za późno. K. przestał na mnie czekać, znalazł swoje szczęście u boku innej kobiety, spełnia się jako mąż i ojciec. Patrząc na jego rodzinę nie mogę powstrzymać się od myślenia, że to mogło być moje, że to mogłam być ja, że tak przecież być powinno! Nie po raz pierwszy okazuje się, że doceniamy coś dopiero wtedy, gdy to stracimy, gdy jest już za późno.
Nadal przyjaźnię się z K., choć teraz nasze role się odwróciły – to ja wzdycham do niego, chciałabym czegoś więcej, kocham go skrycie. Na moje nieszczęście jego żona jest świetną kobietą, on tryska radością, a ja mam w sobie uczciwość i głęboko zakorzenione zasady, które nie pozwalają mi na bycie więcej niż jedynie dobrą przyjaciółką. Pluję sobie w brodę, przeklinam swoje niezdecydowanie z przeszłości i głupotę. Nie czekam już na księcia z bajki, bo wiem, że nie zawsze to, co chcemy, jest tym samym, czego potrzebujemy. Od niedawna w moim życiu jest ktoś bliski, mężczyzna, z którym czuję się dobrze, bezpiecznie i spokojnie. Nie było BUM, ani wielkiego WOW przy pierwszym spotkaniu, ziemia się nie zatrzęsła, prąd nas nie poraził, ale było wzajemne zaciekawienie, uśmiech i chęć dalszego poznania – tylko tyle i aż tyle. Jak dla mnie to wystarczająco dobry początek pięknej historii. Mam nadzieję, że z happy endem.