Dlaczego piszę? Żeby was ostrzec, żebyście nie były takie głupie jak ja, nie rozsiadały się wygodnie w waszych związkach, ze spokojem i poczuciem bezpieczeństwa wierząc, że teraz to już na zawsze i wszędzie i na pewno.
Nic nie jest na pewno i na zawsze. Nie ma takiej rzeczy, do której możesz mieć niepodważalną pewność, a już na pewno nie do drugiego człowieka. To tylko człowiek, tak jak ty, jak ja. I choćby wydawało ci się, że znacie się jak łyse konie, że po tylu latach związku on już nie jest w stanie niczym cię zaskoczyć, to może bardzo się zdziwić. Bardzo.
Byliśmy razem 17 lat. Poznaliśmy się jeszcze na studiach. Ja na trzecim roku, on pisał pracę magisterską. Ja z rozbitej rodziny, ojca właściwie nie znałam, odszedł, gdy miałam niecałe trzy lata. Mama dwoiła się i troiła, by nigdy niczego mi nie brakowało, jakby wypruwanie sobie przez nią żył na nowe spodnie dla mnie miały mi zrekompensować jego nieobecność. Patrzyłam na jej starania ponad siły i nienawidziłam go za to, co jej zrobił…
On, jak się okazało z rodziny sukcesu. Rodzinna firma, dochodowa od wielu lat z dobrą renomą, właściwie działalność rozpoczynał jeszcze jego dziadek. Fajny, spokojny chłopak. Co poczułam pierwsze: poczucie bezpieczeństwa. A przecież to jedna z tych potrzeb, którą w pierwszej kolejności chcemy zaspokoić. Ja – z domu, w którym każda złotówka obracana była trzy razy, gdzie mama pracowała na dwa, czasami trzy etaty, gdzie ja pracowałam od kiedy mogłam, żeby mamie pomóc, nagle poznaję chłopaka, który nigdy tego nie doświadczył.
Nie był typem, który na lewo i prawo szasta pieniędzmi. Ale miał w sobie taką pewność, która mnie pociągała. Jego mama powiedziała: „Fajna, taka skromna” – myślała, że nie słyszę.
To nie była przekalkulowana miłość. Po prostu się w nim zakochałam. W chłopaku, który zabrał mnie w wakacje na żagle, który zapraszał do kina, który swoim starym co prawda oplem, ale jednak własnym autem woził za miasto na wycieczki. Była w nim taka beztroska… Kiedy powiedział: „kocham cię”, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie.
Nie wiem, kiedy to się stało. Kiedy z zaradnej dziewczyny, która zawsze umiała o siebie zadbać stałam się zależna od drugiego człowieka. Kiedy straciłam pewność siebie, kiedy pozwoliłam, by powoli odbierano moją niezależność…
Wzięliśmy ślub. Piękne wesele. Miałam z mamą o nich się nie martwić, choć czułyśmy się nieswojo na początku, że to jego rodzice finansują niemal wszystko. Ale przyszła teściowa przytulała mnie i mówiła: „Kochanie, przecież to wszystko zaraz będzie też twoje”. Szybko zaszłam w ciążę. Chyba nawet w naszą noc poślubną. Nie poszłam do pracy po studiach, zostałam w domu. Miałam zająć się urządzaniem naszego miejsca na ziemi, domu, który mój mąż dostał w spadku po swojej babci. Piękny z dużym ogrodem. „Jeszcze się nie pracujesz, teraz najważniejsze, żebyś dbała o siebie i naszą córeczkę” – mówił on. Ufałam mu. Było nam dobrze. On pracował w firmie ojca. Jego rodzice raczej nie wtrącali się w nasze życie. Dzwonili pytając jak się czuje, wpadali na kawę. Zapraszałam ich na obiad. Normalne życie.
Urodziła się Ola. Macierzyński. Wszyscy mówili, że lepiej jak z nią zostanę w domu, w końcu to najważniejszy czas w jej życiu i mama powinna być blisko. Druga ciąża, bo lepiej przecież od razu dwójka, na co czekać. Nawet nie wiem, kiedy stałam się częścią ich scenariusza idealnego życia.
Córka, syn. Piękny dom. Ładna synowa. Szczęśliwa rodzina. Sielski obrazek. Dzieci poszły do przedszkola, a ja chciałam w końcu iść do pracy. Trudno było mi coś znaleźć, a on powtarzał: „no przestań za takie pieniądze? Lepiej, żebyś w domu była”. No i byłam.
Zmieniłam się. Z roześmianej dziewczyny, stałam się spiętą kobietą, która wszystko musi mieć pod kontrolą. Jakbym nieustannie była na cenzurowanym. Między nami dochodziło do kłótni, przede wszystkim o to, że w domu wszystko jest na mojej głowie – sprzątanie, gotowanie, opieka nad dziećmi, on wiecznie w pracy, albo na delegacjach. Jak już na weekend wracał do domu, to potrzebował odpocząć, wyluzować. Chodził na basen, siłownię, wyjeżdżał na żagle. Sam. Bo przecież musiał odpocząć. Ja nie mogłam narzekać? Ja, która miała wszystko. Jak Kopciuszek, którego książę uratował i dał jej wszystko. Tylko bucik zaczął być trochę przyciasny…
„Czego ty jeszcze ode mnie chcesz” – słyszałam, gdy prosiłam, żebyśmy wspólnie wybrali się na wycieczkę do lasu. „Nie za dużo wymagasz” – gdy pytałam o wakacje i jego czas wolny, żeby było wiadomo, jak się zorganizować. Przejął firmę wraz z bratem po ojcu. Jeszcze więcej nie było go w domu.
Postanowiłam poszukać czegoś dla siebie. Skończyłam pedagogikę. Dostałam pracę w jednej ze szkół z oddziałami integracyjnymi. Kilka godzin na szkolnej świetlicy. Nie musiałam zarabiać nie wiadomo ile– tak wtedy mi się wydawało. Jego postawiłam już przed faktem, że idę do pracy i że ta w żadnej sposób nie koliduje z opieką nad dziećmi. Chciałam wyrwać się z domu, do normalnych ludzi, oderwać od zależności, kiedy ktoś zapraszał nas na imprezę ze względu na pozycję mojego męża.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Kłóciliśmy się coraz więcej. On pakował się i wyjeżdżał bez słowa na weekend. Ja z dziećmi, z pracą. Pamiętam, jak pomyślałam: „A co, jeśli będziesz chciała odejść?”. I nagle dotarło do mnie, że nie mam nic. Kilkaset złotych wypłaty. Bez doświadczenia. Z dwójką dzieci. Dom był jego, firma jego. My nawet nie mieliśmy wspólnego konta. On mi po prostu przelewał pieniądze. Nigdy nie brakowało, nigdy też nie wyliczał, zresztą ja też ich nie wydawałam bez powodu.
Kiedy dowiedziałam się, że ma romans, pierwsza myśl: „Wyprowadzam się”. I stajesz z pustą walizką w ręce i nagle z całą siłą dociera do ciebie – ale gdzie? Z czym? Jak? Do matki, która by tego nie przeżyła? Co z dziećmi? Za co je utrzymam. Za co będę żyć. Wysyczał mi tylko: „Jak odejdziesz, zniszczę cię”.
Nie znalazłam wtedy w sobie tyle siły i odwagi, by odejść. Zaczął się największy koszmar mojego życia, który trwał cztery lata… Cztery lata upokorzeń, poniżania, żebrania najpierw o miłość, później o możliwość odejścia. Były dni, kiedy nie mogłam wstać z łóżka. Gdyby nie dzieci, nie byłoby mnie dzisiaj. Musiałam w końcu zobaczyć na jak głębokim dnie się znalazłam. Jak pogubiłam się, jak bardzo zaufałam drugiemu człowiekowi, jak stałam się od niego zależna tłumacząc to kiedyś poczuciem bezpieczeństwa. Dzisiaj wiem, że prawdziwe bezpieczeństwo możemy dać sobie same nie oglądając się na nikogo.
Zrobiłam to. Stanęłam na nogi. Z dziećmi mieszkam w wynajmowanym mieszkaniu, mam własną działalność, on na szczęście po wielkiej batalii płaci alimenty, ale nie liczę już na to, że tak będzie zawsze. Znalazłam sposób na siebie. Tyle tylko, że zdecydowanie za późno. Wiem, że mogłabym uniknąć całego koszmaru, gdybym nie straciła swojej czujności… Odzyskuję spokój.
Jeśli patrzycie dziś na faceta, który siedzi obok was, który was utrzymuje. Jeśli myślicie – praca może poczekać, na nic nam nie brakuje. Jeśli nie zależy ci na twoim zawodowym rozwoju, bo dzieci, bo dom, bo obiad dla niego. Otrząśnij się! Zacznij działać, zadbaj o siebie, o własną niezależność. Nie mówię, że kiedyś musicie się rozstać, ale mówię, że nic nie jest nam dane na zawsze. Proszę cię, nie bądź tak głupia jak ja.