– Ludzie myślą, że w chorobie, najgorszy jest ból, cierpienie, strach przed śmiercią. Myślą, że chorych przeraża brak perspektyw na leczenie, fizyczne zmęczenie, że zabija ich brak nadziei. A to nieprawda. Najgorsza jest samotność. Osamotnienie, takie w środku. Nie rozumiesz? No właśnie, w tym cały problem, że nie musisz rozumieć, bo to nie ty jesteś chora. Wydaje ci się, że jak jesteś blisko kogoś, kto cierpi, to wystarcza. To jest ważne, potrzebne i bardzo pomaga, ale nie zabierze tego ciągłego uczucia, z którym żyjemy my, ciężko chorzy. Nawet gdybym ci dzień i noc tłumaczył, na czym to polega to i tak nie pojmiesz, jak to jest. I ciesz się z tego, bo to piekło często nie do zniesienia. Dlatego niektórzy z nas rezygnują. Poddają się obdarci z sił i wiary. Wychodzą i już nigdy nie wracają. Bo nie pozwalając odejść swoim lękom, gubią drogę do domu. Za to odnajdują tę z pozoru prostszą, łatwiejszą. Tę, która kończy wszystko. Byleby już tylko nie być samemu wśród tłumu ludzi, którzy cię kochają. I zadręczają tym, że nie mogą ci pomóc.
Najłatwiej jest powiedzieć, że samobójca to egoista i tchórz, bo zamiast walczyć, szukać rozwiązań, idzie na łatwiznę i odbiera sobie życie. A zastanawiałaś się kiedyś, co czuje człowiek, który od lat jest uwięziony przez chorobę, która odbiera mu wszystko? Ty wstajesz rano, bierzesz prysznic, jesz śniadanie, wychodzisz do pracy, nic cię nie ogranicza. Dla nas te proste z pozoru czynności są bardzo często nie do osiągnięcia. Bo brak nam siły, nie tylko tej fizycznej. Przede wszystkim tej drugiej, żeby się przemóc, uwierzyć, że to codzienne wstawanie ma w ogóle jakiś sens. Patrzymy na tych wszystkich zdrowych, na to jak układają sobie życie, realizują plany, spełniają marzenia. A my mamy się cieszyć z tego, że w ogóle jeszcze oddychamy, że dziś dzień jest łaskawszy i pozwolił zdążyć do toalety i nie zrobić pod siebie. Pokazałem komuś ostatnio zdjęcie przyjaciółki, która nie wytrzymała, nie udźwignęła raka i wyroków lekarzy i usłyszałem, że nie wyglądała na taką, która mogłaby to zrobić. A co to znaczy, nie wygląda? Że nie płacze na każdym kroku, nie snuje się jak cień, nie użala każdej napotkanej osobie ? A może nie potrafi albo zwyczajnie, nie chce tego robić? Może nawet nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, z czym się zmaga i co za chwilę zrobi. Ona tego dnia nie powiedziała żegnaj. Wyszła na spacer, planowała kino za kilka dni. Bo gdy zaczyna chorować dusza, nie dostrzeżesz tego w uśmiechu, w barwie głosu, w gestach. I to nie jest tak, że specjalnie to ukrywamy, chowamy w sobie. To jest częścią nas, taką uśpioną, która budzi się w najmniej oczekiwanym momencie. I popycha do ostateczności.
Wytłumaczę ci coś. Jestem ciężko chory, nieuleczalnie, moje dni są policzone, dobrze o tym wiem. Ty i inni bliscy, którzy są przy mnie, wiedzą, na czym ta choroba polega, jakie leki podawać, gdzie jeszcze szukać pomocy. Mówimy wam często, jak się czujemy, widzicie nasze zmęczenie, trzymacie nas za rękę, staracie się nie zostawiać samych. Ale nie jesteście w stanie tego poczuć. A żadne słowa, rysunki, łzy, tego nie wyrażą, nie ma takiej możliwości. I nieważne, czy o tym chętnie mówimy, czy wolimy omijać temat. Może was to boleć, możecie starać się z nami to przeżywać, być blisko, żeby podzielić z nami choć trochę ten stan. Ale nie uda wam się w to wejść, być nami. Tymi przykutymi do łóżka, do wózka inwalidzkiego, tymi bez włosów, podczas kolejnej chemii, tymi, którzy właśnie opuścili mury szpitala psychiatrycznego, czy właśnie wyszli z terapii u psychologa. Nie widzicie świata i życia naszymi oczami, nie znacie takich obrazów. A to są kadry malowane strachem, ciągłym i nieustającym. O każdy dzień, każdą godzinę i sekundę. O to, czy was za bardzo i bez sensu nie zadręczamy. O to, ile jeszcze przyjdzie nam znieść. Wielu z chorych, skrajnie wykończonych latami walki codziennie patrzy na drzwi i się zastanawia. Myślą o tym, kiedy te drzwi zamkną się bezpowrotnie i czy ktoś za nimi czeka. To samo przychodzi, niechciane, wręcz odpychane. Dlatego nic mnie bardziej nie złości od tego, gdy słyszę, że trzeba walczyć do końca, wierzyć, nie poddawać. Że niektórzy z nas idą na łatwiznę odbierając sobie życie. Nie chciałabyś tak żyć, wielu nie wytrzymałoby nawet jednego dnia. Nie mów więc o czymś, o czym na szczęście, nie masz bladego pojęcia.
Nie oceniaj tego, który nie chciał już tu być, bo nigdy nie musiałeś zmagać się z tym co on. To choroba wieloletnia albo bardzo intensywna zadręczająca nawet najsilniejszych, zakłada pętlę na szyję. Wkłada w dłoń za dużo tabletek. Podcina żyły, popycha z mostów. Karmi złudzeniem spokoju, upragnionej wolności, pozwala myśleć, że tak będzie lepiej. Nie byłeś w skórze człowieka, który walczy o każdy oddech, który cierpi ból obojętny nawet na morfinę. To nie ciebie depresja wyżera od środka i nie pozwala zrobić nawet małego kroku. To nie ty zasypiasz z dławiącym lękiem, że możesz nie doczekać kolejnego poranka. A zresztą, nawet jeśli się obudzisz, to tylko po to, żeby znowu się męczyć. Niezrozumiany, umęczony, przegrany. Nieustannie przestraszony, przepełniony bezsilnością, otumaniony poczuciem winy. Chorzy ludzie wciąż się obwiniają, choć tego nie chcą. Zdają sobie sprawę, że to nie dotyczy tylko ich, że wciągają w to całą rodzinę, swoich partnerów czy przyjaciół. Dręczy ich poczucie winy, pytania bez odpowiedzi. Choroba to potwór bez sumienia i uczuć. Robi z nami co chce nawet, gdy się łatwo nie poddajemy, gdy stawiamy jej czoła. A śmierć kusi nas upragnioną ulgą. Wiem, o czym mówię, zmagam się z tym już kilkanaście lat. I też czasami zastanawiam, czy tego nie skończyć samemu. Zasnąć i już się nie obudzić. Bo tak po ludzku jestem już zmęczony.
Samotność w chorobie zrozumie tylko drugi chory. Choć też nie do końca, bo różne mamy granice bólu, wytrzymałości czy wiary. Samotność w chorobie to schorzenie, na które nie ma lekarstwa. Dlatego niektórzy otwierają pewne drzwi sami. I sami je bezpowrotnie zamykają.