Artysta, wizjoner, malarz. Zdzisław Beksiński i jego rodzina. Jaka była? Ile pod płaszczem artyzmu i oryginalności ukrywało się żalu i walki? Ile oddania? Na czym polegała rola kobiety w tym domu i czy można nazwać Zosię Beksińską pomnikiem odpowiedniego podejścia? Na ekrany kin wszedł właśnie obraz polskiej rodziny, a przesłanie stało się silniejsze, niż można było się spodziewać.
Jest w tym filmie przenikająca mgła rzeczywistości. Bardzo prawdziwa mżawka sącząca cały czas z ekranu tak , że wręcz kręci wyprostowane włosy i rozmazuje makijaż. Wnika w widza. Utożsamia. Odczyn, który sprawia, że przez ponad dwie godziny bezdyskusyjnej namacalności siedzicie w pokoju razem z Beksińskimi. Studzicie ziemniaki wiatrakiem, z Zosią. Przechodzicie próby samobójcze Tomka. Przeszywający na wylot, totalny, zupełny obraz rodziny według Jana Matuszyńskiego, który na czas trwania zawiesza widza w wyjątkowo wyczerpującym wzruszeniu. Wyczerpującym, bo nieskończonym aż do finalnego napisu. „Ostatnia rodzina” okazała się gondolą pływającą na rzece osobistych przemyśleń, bicia się w piersi za zdania wypowiedziane. Zmusiła do rachunku sumienia w wielu aspektach życia, bezapelacyjnie.
Filarem na wyjątkowo grubej bazie okazała się postać Zofii Beksińskiej, grana przez Aleksandrę Konieczną. To pocisk, zbiór wartości nadrzędnych, którym przyklasnąć powinno się gęstym tłumem. Beksińska, obraz kobiety kochającej. Kochanej również, ale nieoczywiście. O ile nie wiecie na czym polega bezwzględne i przede wszystkim – bezwarunkowe uczucie, o tyle Zosia stanie się łopoczącym na wietrze proporcem, wytyczającym dekalog zasad. Tak bardzo, że aż czasem obetrze się o poddańczość. Zaczynając od Zdzisława, który w oczach widowni wyrasta na wiecznego marzyciela, niepisane drugie dziecko Zofii, na nierzadko poniżającym matkę Tomku kończąc. To ssanie w gardle ze wzruszenia przez większość seansu, zawdzięcza się kreacji kobiety, która stawiając wartość domu ponad każdą inną znosiła wszystko, co pod nogi podrzucała jej rzeczywistość. Fanaberie męża, skłonności samobójcze syna. Pociągając w zadumie dym z kolejnego papierosa wypalanego w kuchni, oddawała odczucie kłucia w płucach widowni. Na wskroś realna. W pewnym sensie postawą zachęcała do wskoczenia we własną skórę. Udowodniła siłę roli kobiety w domu, stanęła przed widownią jak mityczny bóg trzymający w garści dwa zupełnie niestykające się bieguny – ojca i syna. Zaryzykuję stwierdzić, że dziś rodzin z tak wyraźnym podziałem ról, które trwałyby przy sobie do końca, jest już niewiele.
Zofia Beksińska, królowa z komfortem bierności, mapa ludzkich potrzeb. Rozłożyła na łopatki pokazując na czym polega miłość do własnego dziecka. Relacja między bohaterką a Tomkiem była trudna, czasem wręcz destrukcyjna. Tak czy inaczej siedząc w ciemnej sali kina, widząc coś nieopisanie prawdziwego na twarzy matki, która odwiedza w psychiatryku dorosłe dziecko i cieszy się, że po prostu wygląda na szczęśliwe, zmieliło mnie cztery razy i wypluło przed ekran. Czułam doskonale razem z nią, wiedziałam, dlaczego szklą się jej oczy po podanym obiedzie, kiedy syn zjada go ze smakiem i chwali. Bycie dla nich, życie w ich cieniu, dla tej rodziny, dla jej dobra. Balansowała sobą między wzorem oddania, a przykładem zniewolenia. Pozostawiła widzom bardzo wąski obszar do dyskusji. Na pewno, w całym szale symbiozy małżeńskiej była kochana do śmierci, a to jak mniemam jedno z większych marzeń ludzkości. Nie stać się ofiarą samotności i umrzeć obok sensu istnienia.
Udało się Zosiu. Byłaś dla nich wszystkich najważniejsza.
Pozostawiając Państwa z tą refleksją zapraszam z pełnym przekonaniem do kin. Film „Ostatnia rodzina” już na ekranach.