Pieniądze szczęścia nie dają? Absolutna bzdura. Dają. Mnie dały. – Dzięki 3 tys. zł miesięcznie znów poczułam, że żyję – mówi Marta, matka sześciorga dzieci.
Spotykam się z nią późno wieczorem w małym drewnianym domu we wsi na Mazowszu. Dzieci śpią. Mąż? Szczęśliwie już go nie ma. – I nigdy nie będzie. Mam nadzieje, że raz na zawsze pozbyłam się z życia tego człowieka. Rozwód jest w toku – opowiada kobieta.
A zapowiadało się tak pięknie. Marta i Piotr poznali się na pielgrzymce, gdy jeszcze chodzili do szkoły średniej. Dziewczynie został rok do matury, planowała studia na polonistyce. Chłopak był w technikum elektrycznym. – Para dzieciaków. Ja romantyczna, słuchająca Starego Dobrego Małżeństwa i zaczytująca się w opowiadaniach Marka Hłasko i on, silny, zaradny życiowo facet. Bajka. Zakochaliśmy się w sobie. Ja po raz pierwszy, i chyba już ostatni w życiu – opowiada Marta.
Potem wszystko poszło błyskawicznie. Ciąża, ślub, matura z dużym już brzuchem, studia odłożone „na potem.” – Może i mogłam wtedy znaleźć jakąś pracę w sklepie, ale nie miałam co zrobić z dzieckiem. W naszej okolicy w tamtych czasach nie było ani jednego żłobka. Babcie też nie kwapiły się do pomocy twierdząc, że dziecku najlepiej jest przy matce. Może i najlepiej, bo Ania rzeczywiście świetnie się rozwijała. Gorzej było ze mną – opowiada.
Nie narzekała jednak, bo mąż miał tzw. dobry fach. Zarabiał dobrze, bo w budowlance był wtedy boom. Tyle, że trudno mu się było tym dzielić. – Piotr zawsze był skąpy, ale tłumaczyłam sobie, że oszczędza na nasze wspólne życie. Obiecywał przecież dom, samochód i że pojedziemy kiedyś razem w Bieszczady. Wydzielał mi pieniądze, ale kiedy mieliśmy tylko jedno dziecko, nie było jeszcze takiego dramatu – opowiada Marta. – Nawet wydawało mi się to takie odpowiedzialne, że tak o nas dba – dodaje.
Tyle, że czasami było jej przykro, bo w pierwszej kolejności został ograniczony budżet na ubrania. – Do tego stopnia, że przestałam wychodzić z domu, bo nie miałam się w co ubrać. Dosłownie – wspomina.
Marta zacisnęła zęby i odliczała dni do momentu, kiedy córka pójdzie do przedszkola, a ona do pracy. Tyle, że nagle zaszła w kolejną ciążę. Tym razem bliźniaczą. – To był gwóźdź do trumny. Z trójką maluchów nie miałam już żadnego pola manewru – opowiada.
Marta mówi o sobie, że jest odporna i być może to też by przetrwała, gdyby nie to, że mężowi nagle przestało podobać się życie rodzinne. – Najpierw wypominał mi, że ciąża to moja wina. Potem uznał, że skoro sama chciałam, to mam sobie sama poradzić. Nie przyjmował do wiadomości, że troje dzieci kosztuje więcej niż jedno. Dostawałam sto złotych na tydzień i miałam za to utrzymać pięć osób. Niemożliwe. Pomagała mi opieka społeczna. Przymykali oko, bo wiedzieli, że mąż pracuje na czarno. Inaczej nic by się nam nie należało – opowiada.
Czy mąż nie mógł dawać więcej? – Nie, bo chłopców nie uznawał. Zaczął też pić. Najpierw okazjonalnie, po zakończeniu jakiegoś etapu na budowie. Potem to już codziennie. Każda nowa robota to picie. Każda zakończona – chlanie na umór przez kilka dni. Wóda kosztuje, więc na dzieci szkoda pieniędzy – wyjaśnia.
Ale picie i wydzielanie każdej złotówki da się jakoś przeżyć. Męża się nie zostawia, dzieci muszą mieć rodzinę, a obowiązkiem matki, jest ich chronienie przed zalanym „tatusiem”. – Połowa kobiet we wsi tak żyje, więc ja też. Nikt się temu nie dziwi – wspomina.
Tyle, że chronienie przed ojcem bliźniaków, których on od początku nie uznawał, nie było łatwe. – Najpierw mnie tylko szarpał, potem odpychał, a później to już bez zastanowienia walił pięścią w twarz. Wybił mi dwa zęby, posiniaczył dzieci. Szkoła zgłosiła sprawę do prokuratury, ale wszystkiego się wyparł – opowiada.
Mijały kolejne lata. Piotr pił, bił i gwałcił. Marta urodziła mu jeszcze troje dzieci. Dlaczego nie odeszła? Bo nie miała dokąd. Jej matka zmarła, ona nie miała pracy, wykształcenia. Miała za to sześcioro dzieci i męża, który straszył ją, że jeśli odejdzie to zabierze jej dzieci. Zrobi to z łatwością, bo nikt nie da pod opiekę takiej gromady kobiecie, która nie ma ani złotówki. I nie ma pracy.
– Było już u nas naprawdę bardzo źle, bo kiedyś rzucił się na mnie z nożem. Trafiłam na pogotowie, Piotr do aresztu. Dzieci zostały pod opieka sąsiadki. Bałam się, że zabiorą je do domu dziecka, więc wypisałam się na własne żądanie już na drugi dzień – opowiada.
Sąd orzekł wobec niego wyrok w zawieszeniu. Że niby się poprawi. Dla niego to żadna kara, śmiał się Marcie w twarz. Tyle tylko, że pił częściej w domu. Bo też w czterech ścianach.
– Nie sądziłam, że kiedyś to się skończy. Chciałam tylko, żeby dzieci się usamodzielniły. Tym bardziej nie wierzyłam, że jakieś 500 zł na dziecko ludziom dadzą. Ale dali. Dostałam pieniądze pod koniec czerwca za trzy miesiące. Na sześcioro dzieci, bo mąż przecież wciąż na czarno pracował. Założyłam konto, na które jednorazowo spłynęło mi 9 tysięcy złotych. Nigdy nie miałam takich pieniędzy – mówi Marta.
Dla niej to była gwiazdka z nieba. – Powiedziałam sobie: teraz albo nigdy. Na drugi dzień wynajęłam za 500 zł drewniak w sąsiedniej wsi, zabrałam dzieci i w ciągu jednego dnia wyprowadziliśmy się. Mamy tu co prawda tylko dwa pokoje z kuchnią i zimą trzeba palić w piecu, ale mi się wydaje, że to najpiękniejszy dom na świecie. Mamy firanki, duży stół do odrabiania lekcji, nawet pralkę automatyczną kupiliśmy. Stać nas na takie życie i spokój – opowiada kobieta.
Mąż chce, żeby wróciła, ale go wygania, jak tylko przyjdzie. I wcale nie uważa, że dzieci powinny mieć kontakt z ojcem za wszelką cenę, zwłaszcza z takim, który pije i bije. – Niepotrzebny im on – twierdzi.
Sukcesy? – To była pierwsza noc od dawna kiedy Piotruś, mój syn, się nie zsikał do łóżka – cieszy się matka.
Ale dzieci kiedyś dorosną, a co z nią. Czy kiedyś jeszcze się zakocha? – Nie mam takiego zamiaru. Odkładam pieniądze, żeby znów wstawić sobie zęby. Nie chcę znów ich stracić – podsumowuje Marta. Ma dziś prawie 35 lat.