Miałaś mi pomóc, a zabrałaś mi Męża… Rodzinę… Dom. Dlaczego choroba odbiera nie tylko zdrowie? Co jest między godnością a bezradnością?
Miałam wszystko, czego pragnęłam: zdrowie, rodzinę, dom… Może nie wymagałam zbyt wiele od życia, ale byłam szczęśliwa. Normalnie, jak u każdego bywały czasy lepsze i gorsze. Ale tego, co mnie spotkało, nie spodziewałam się w najgorszych snach. W jednej chwili mój świat się zawalił i straciłam wszystko, co kochałam. Ciężko zachorowałam, stałam się niedołężna i zależna od innych. Z utratą zdrowia poradziłam sobie na swój sposób, ale większy kłopot miałam z poukładaniem na nowo życia bez męża…
To było piękne, gorące lato. Po pracy często jeździliśmy nad rzekę, schłodzić rozpalone słońcem ciała, poczuć świeżą bryzę wody na skórze. Odpocząć. Te wypady nad wodę sprawiały, że spędzaliśmy więcej czasu wspólnie, rodzinnie. Uwielbialiśmy je z mężem, dzieciaki i psy też. Chłopcy szaleli w wodzie, ja wolałam poleżeć pod drzewami, w przyjemnym ich cieniu, na miękkim kocu. Obok mnie psiaki, zmęczone po kąpieli, wygrzewały się schnąc na słońcu. Lubiłam te nasze popołudnia, z koszem piknikowym wypełnionym po brzegi smakołykami, z lekturą ulubionej książki i kubkiem kawy mrożonej. Leniwe, szczęśliwe chwile…
A teraz całym moim światem stały się cztery ściany i kawałek nieba za oknem. Moje poczucie wolności, niezależności legło w gruzach. To chyba nawet bardziej bolało, niż wbijane w obolałe ciało igły. Długo leżałam bez świadomości, co się stało?! Nagle z dnia na dzień straciłam apetyt, byłam coraz słabsza. Kręciło mi się w głowie i pewnego poranka po prostu nie miałam siły wstać z łóżka. Bolało mnie całe ciało, dosłownie wszystko, nawet włosy. Pogotowie zabrało mnie na sygnale do szpitala, cała wieś patrzyła z przerażeniem, nie mogli uwierzyć?! Ja, okaz zdrowia i energii zaniemogłam, wcześniej nic nie dawało znać, że coś jest nie tak… Taka silna kobieta! Mówili.
Byłam Ci wdzięczna, Sąsiadko, że odebrałaś moje dzieci ze szkolnego autobusu i nakarmiłaś obiadem, którego ja niestety nie zdążyłam im tego dnia ugotować. To takie budujące, że można liczyć na innych, gdy dopadają nas nagłe nieszczęścia. Dzięki temu nie byłam sama w szpitalu, mój mąż siedział obok i trzymał mnie mocno za rękę. Tak się bałam, jak sobie beze mnie poradzą w domu. Mąż nawet nie mógł znaleźć soli w kuchni, a co dopiero przygotować trzy posiłki dziennie dla siebie i dwójki dzieci. A porządki?
Przecież to moje „codzienne Eldorado”- nasz dom i sprzątanie go, hałdy ubrań, zabawek, książek, naczyń w kuchni. Karmienie psów, podlewanie dżungli kwiatów. Kto to wszystko ogarnie, gdy mnie nie ma w domu?! myślałam przerażona.
Zajęłaś się i tym , Sąsiadko, nie miałaś rodziny, zobowiązań. Za to potrzebowałaś pracy i pieniędzy na swoje utrzymanie. Uzgodniliśmy z mężem, że zaproponujemy Ci to zajęcie na teraz, a jak wyjdę ze szpitala, też pewnie będę potrzebowała pomocy. Dzięki temu dom będzie „zaopiekowany”, a ja spokojnie poddam się badaniom i leczeniu, żeby jak najszybciej wrócić do ukochanego domu. Nie sądziłam, że zechcesz zaopiekować się również moją rodziną i mężem…
Przedłużał się mój pobyt w szpitalu, jakiś czas nie wiadomo było zupełnie, co mi dolega. Potem pojawiły się podejrzenia w kierunku sepsy, stwardnienia rozsianego. Wreszcie przyszedł dzień z diagnozą- kleszczowe zapalenie mózgu, podejrzenie boleriozy. Na moment poczułam ulgę, że już wiemy, rozpoczniemy leczenie, byłam gotowa poddać się każdej terapii, badaniom, byle wreszcie wyjść o własnych nogach ze szpitala. Szybko okazało się jednak, że to nie będzie takie łatwe, a diagnoza to wyrok… Prawdopodobnie straciłam czucie w nogach z powodu uszkodzonego nerwu i czeka mnie długie leczenie, potem rehabilitacja, a szanse na odzyskanie sprawności są znikome…
Czy się poddałam? Nie! Dzielnie znosiłam ból i niedogodności związane z przywracaniem mnie do zdrowia. Chwytałam się każdej informacji o ćwiczeniu, metodzie, lekarstwie-jak krawędzi nad przepaścią. Z całej siły i z determinacją walczyłam o każdy nowy dzień.
Tylko wizyt męża mi brakowało, wpadał najpierw co drugi dzień, a potem raz w tygodniu. Rozumiałam, że musi „ogarnąć” dzieci, dom, psy. Nawet śmiałam się w duchu, że teraz wreszcie zobaczył, co to znaczy. Rozmawialiśmy codziennie wieczorem przez telefon, wiedziałam, jakie zadania domowe ze szkoły chłopcy mają, co jadły psy, ile talerzy się rozbiło podczas zmywania(!), jak białe koszulki stały się nagle różowe po praniu itd. Mąż odpowiadał na inne pytania zdawkowo, na pewno był bardzo zmęczony, to trwało już pół roku…
A potem odwiedziła mnie teściowa i zarzuciła opowieściami, jak to świetnie sobie radzisz, sąsiadko, w moim domu. Wszystko czyste, pachnące, dzieci zadbane, a nawet szarlotka upieczona. Poczułam głębokie ukłucie w okolicy serca. Dlaczego mąż nie mówi mi prawdy?! Dlaczego zgrywa męczennika?! Przecież byłabym spokojniejsza, gdybym wiedziała, że wszystko jest w porządku, przecież życie toczy się dalej pomimo mojej choroby. Zmieniło się, ale możemy się dostosować. Na nowo poukładać nasze zwyczaje, podział ról, naszą relację… Czułam jednak wewnętrzny niepokój po tej wizycie, coś mi mówiło, że najgorsze jeszcze przede mną. Nie były to igły wbijane w kręgosłup, nie wielogodzinne torsje, wypadające włosy garściami. Największy ból nie był jeszcze moim doświadczeniem…
Po siedmiu długich miesiącach pobytu w szpitalu, rehabilitacji, wróciłam do domu. Szybko zauważyłam zmiany w ustawieniu mebli, inne zasłony w oknach, brak moich dużych okazów kwiatów, za to mnóstwo nowych dodatków, które kiedyś określaliśmy z mężem jako „infantylne”. Czy to ten sam dom, z którego mnie zabrano? Nie mogłam się jeszcze odnaleźć, ale nie to było najważniejsze. Uścisnąć dzieci, poczochrać psy, przytulić męża wieczorem po ciężkim dniu. I jakoś dziwnie się czułam, Sąsiadko, gdy tak swobodnie kręciłaś się po „moim” domu, który jakby był teraz bardziej „twoim” domem…
Najbliższe dni otworzyły mi oczy i już wiedziałam, sąsiadko, że osobny pokój dla mnie nie ma służyć wygodnemu odpoczynkowi po chorobie. Mnie mój mąż nie przeszkadzał, ale ja jemu widocznie już tak. Zauważyłam, sąsiadko, twoje ubrania w mojej szafie i zdziwiłam się, że mieszkasz tu od czterech miesięcy. Widziałam te ukryte spojrzenia, gesty, dzieci też wolały spędzać czas z wami na spacerze, niż koło mojego łóżka. Zrozumiałam…
Miałaś mi pomóc, a zabrałaś mi męża…rodzinę…dom… Przyszłaś na gotowe, mnie wykreślając powoli, każdego dnia, ale skutecznie. Wniosłaś energię, porządek, wypełniłaś miejsce… Sprawiłaś, że mnie nie brakowało tak bardzo, jak może powinno?! Oszukałaś mnie, sąsiadko, gdy zaufałam ci, oferując zatrudnienie, kiedy byłaś sama i bezradna. Teraz ja jestem w takiej sytuacji, tylko Ty mi nie pomożesz, niestety…
W jednej chwili rozsypałam się na tysiące kawałków, nie ma słów, żeby określić ten ból i rozdarcie, którego doznałam. Nie wiem jak długo to trwało, gdy nie pozwalałam nikomu mnie myć, przebierać, nie jadłam, nie piłam. Mąż ( już coraz mniej mój) z bezsilnością zagroził, że wyląduję w szpitalu, ale takim „z biletem w jedna stronę”. Jaki romantyczny!
Najchętniej zamknęłabym oczy na zawsze, żeby tylko uwolnić się od tej świadomości. Ucieczka jednak nie była nigdy zgodna z moją naturą, ja walczyłam zawsze, jak Merida Waleczna! Postanowiłam, że nie poddam się, bo oni by tego chcieli. Byłoby im łatwiej o mnie zapomnieć, wymazać mnie z ich życia! Nie dam im tej satysfakcji! Spacery na wózku inwalidzkim, kiedyś może o kulach, radość z patrzenia na słońce i góry, miły dotyk wiernych psów, ciekawa książka, dobra kawa. Medytacje sprawiły, że
odzyskałam spokój, doceniłam wartość życia. Dostałam drugą szansę na życie i z pokorą przyjęłam ten dar. Czy z perspektywy lat odejście Męża mniej boli? Pewnie nie, jednak w życiu trzeba pamiętać o tym co najważniejsze. Ludzie przychodzą, odchodzą…Nawet najbliżsi, zawsze ktoś ich może zastąpić.
Trzeba pamiętać o sobie, kochać i szanować się, dbać o siebie każdego dnia. Nikt lepiej tego od nas nie zrobi. Wtedy nawet najbardziej chore, kruche ciało i dusza, oddadzą nam tę miłość w dwójnasób, odwdzięczając się zdrowiem, dobrym wyglądem, wspaniałym samopoczuciem, spokojem…
Czy ufam dalej ludziom? Tak, bo ufam sobie…