„To jest przegrana walka i trzeba nauczyć się z tym żyć” – napisał ktoś na Facebooku po informacji, o zamachach w Brukseli. Znajoma mieszkająca w Londynie ostrzegała, żeby ograniczyć w najbliższych dniach korzystanie z metra. Ktoś do mnie mówi: „Mają taki wywiad, tyle wiedzą, a oni jeszcze z tymi bombami potrafią się wcisnąć”.
Siedziałam wczoraj i słuchałam, choć chyba bardziej oglądałam to, co wydarzyło się w Brukseli. Przypomniał mi się okrutny poranek z tragedią w Paryżu w tle. Mocniej dotarły do mnie doniesienia o wybuchach, o wojnie, o konfliktach, także tych na Ukrainie.
Staram się nie widzieć świata w czarnych barwach, odsuwam od siebie wizje, które później spędzają mi sen z powiek. Wolę myśleć: „Nam nic się nie stanie, wszystko w końcu zostanie złagodzone, rozwiązane, załatwione”, niż nakręcać w sobie spiralę strachu. Ale znajoma napisała: „Lecę za chwilę do Europy. Szczerze – boję się”.
I pomyślałam, że od tego nie uda się uciec. Siedziałam i płakałam ze strachu, z bezradności. Z poczucia, że to nie ja będę decydować o szczęściu moich dzieci. Że choćbym stanęła na głowie starając się, by ich życie było szczęśliwe, to nie wiem, w jakim świecie przyjdzie im żyć. Im i ich dzieciom.
I dzisiaj, gdy wychodzili rano do szkoły uśmiechnięci, z tornistrami na plecach, przepychając się w drzwiach stałam i patrzyłam na nich myśląc: „Oby jak najdłużej”. Oby ich życie jak najdłużej składało się z beztroski, ze wspólnych kłótni i przepychanek. Z kolegów, którzy odwiedzą ich po południu i lekcji, których nie chce im się odrabiać.
Dostaję wczoraj maila: „Przepraszam, odezwę się za kilka dni. Mam rodzinę w Brukseli. Przepraszam…”. Czytam, że ktoś zastanawia się, czy puścić swoje dziecko na wycieczkę gdzieś za granicę.
Ten strach jest realny, co więcej on jest namacalny. Jeszcze kiedyś krzyczałabym: „Nie dajmy się zastraszyć, ten strach jest najgorszy. Kiedy się boimy łatwiej nad nami zapanować, łatwiej manipulować i ograniczyć!”.
Ale dzisiaj boję się o moje dzieci. Boję się o to, że ich pokolenie i pokolenie ich dzieci będzie musiało poznać smak wojny. Noszę w sobie paskudne przekonanie, którego nienawidzę, że to się zdarzy. I z tym przekonaniem nie potrafię walczyć, uśmiechać się do tego ironicznie. Bo dziś wiem, że to jest realne.
My wojną jesteśmy naznaczeni, choć jej nie pamiętamy. Często nie pamiętają jej nawet nasi rodzice, ale nosimy ją w sobie. Nie tylko dlatego, że jako Polacy kochamy się w martyrologii, ale lubimy myśleć o sobie, że cierpieliśmy za miliony.
Nie chcę, by kolejne pokolenia niosły w sobie tę iluzję. Że wojna wyzwala, że ginie się w imię wyższej idei. Że nawet ci niewinni zasługują na miano bohaterów.
Nie chcę, by moje dzieci były takimi bohaterami. Nie chcę, by ktoś wykuwał dla nich czy dla ich przyjaciół tabliczki upamiętniające ich kompletnie bezsensowną śmierć.
Nie chcę, by musiały uciekać, by nagrywały telefonem filmiki, które później ktoś złoży w jeden długi film o ich czasach, o czasach życia w strachu, w czasach ucieczki i czającego się wokół zagrożenia.
Nie chcę, by opowiadały swoim dzieciom, jak wychodziły do szkoły z tornistrami przepychając się w drzwiach, jak o czymś, co dzisiaj jest (bynajmniej chwilowo – tak tłumaczyliby swoim dzieciom) niemożliwe.
Nie chcę, by rozsnuwały wizję spokojnego i szczęśliwego świata, który tylko był i który będzie być może kiedyś udziałem ich dzieci i wnuków i ich dzieciństwa, o którym tak rzadko pamiętają w obliczu tego co się dzieje.
Nie chcę myśleć, że ta wojna byłaby inna, bo tocząca się na poziomie gospodarczym, politycznym, w zaciszu gabinetów prezydenckich. Że na pierwszym miejscu stawiany byłby interes najbogatszych.
Nie chcę w ogóle myśleć o tej wojnie, bo boję się irracjonalnie nawet tego, że to jak samospełniająca się przepowiednia.
Na stronie UNICEF-u czytam: Wojna dotyka pokolenie dzieci i młodych osób, które zostały wyrwane z systemu edukacji. Trauma, której doświadczyły, każe im coraz częściej patrzeć na przyszłość jedynie przez pryzmat przemocy.
I myślę, że nieważne o jakiej wojnie piszą, że nieważne, gdzie ona się toczy. Ważne, że zawsze dotyka ona tych najbardziej bezbronnych, tych pełnych marzeń, szczytnych idei. Którzy tak, jak teraz wcześniej, mówią: „Nie bójmy się”, choć budzą się w nocy zlani potem jeszcze nie wiedząc co ich czeka.
I najbardziej na świecie pragnę właśnie, by nigdy się tego nie dowiedzieli. By nigdy nie poczuli mojego dzisiaj strachu, smutku i miliona obaw. By te emocje nigdy nie stały się ich udziałem. By przemoc pozostawała nadal zamknięta w pytaniu: „Mamo co się dzisiaj stało” i w moim tłumaczeniu, że zginęli niewinni ludzie, że po raz kolejny, ktoś chce zburzyć nasz spokój. I w przytuleniu się do mnie i w dziecięcym: „Ale nam nic nie grozi? Bo to nie w Polsce?”. Na to nie umiem już odpowiedzieć… A tak bardzo bym dzisiaj chciała.