Jak byłam mała chciałam być taka jak ty. Marzyłam, żeby mieć takie piękne długie włosy, które codziennie starannie upinałaś. Podglądałam cię chcąc zapamiętać każdy twój ruch. To nic, że później czesząc mnie mówiłaś: „Co ty masz na tej głowie, jakieś pióra a nie włosy, co to w ogóle jest”, ja wierzyłam, że kiedyś będą mogła upinać włosy tak jak ty.
Wiesz, dziś obcinam je krótko…
Jak najkrócej, żeby nie dać ci satysfakcji i szans na komentarz, który słyszałam wiele razy: „W peruce by ci było lepiej niż w tych włosach”, kiedy chciałam je zapuszczać.
Uczyłam się od ciebie, jak zrobić najlepszy na świecie rosół. Żaden nie smakował tak, jak twój. W wielkim napięciu czekałam aż wrócisz z pracy do domu. Chciałam zrobić ci niespodziankę, tata dał mi pieniądze na kurczaka i warzywa, i nawet na makaron. Wiedziałam, że wracasz często zła i zmęczona głośno komentując ile to rzeczy masz jeszcze do zrobienia w domu. „Co to za zapach”, spytałaś zaraz po otworzeniu drzwi. Dumnie stawiałam przed tobą talerz mojego pierwszego rosołu: „Co tak patrzysz?” spytałaś, kiedy czekałam na twoją opinię. „Za dużo wody wlałaś, marchewki za dużo, bo słodki ci wyszedł” – usłyszałam.
Wiesz, że ja już nigdy później nie ugotowałam rosołu…
Dostaję zawsze dla swoich dzieci w słoiku od teściowej. Robi pyszny, ale nie jest tak dobry jak ten u ciebie…
Chciałam, żebyś była ze mnie dumna. Uczyłam się po nocach, żeby dostać jak najlepsze oceny. Jeździłam na konkursy, bez egzaminów poszłam do ogólniaka – zajęłam pierwsze miejsce w konkursie polonistycznym. Ale tobie zawsze było mało. „Stać cię na więcej” – powtarzałaś, a ja chciałam ci udowodnić, że naprawdę tak jest. Że mogę jeszcze lepiej i jeszcze więcej.
Wiesz, dzisiaj moim dzieciom powtarzam…
że jestem dumna, z tego, że się starają, z wysiłku, który wkładają w osiąganie swoich małych celów. Nie chcę, by tak jak ja bali się wracać do domu, gdy dostaną słabszą ocenę.
Mówiłaś: „Szanuj się, pamiętaj chłopaki chcą tylko jednego, nie daj się zeszmacić, oni nie są tego warci”. I bałam się chłopców. Byłam jak dzikie zwierzę – uciekałam, kiedy się do mnie jakiś zbliżał. Dzisiaj myślę, że bałam się ciebie – twojej złości, gniewu, gdybyś zobaczyła, że kolega odprowadza mnie do domu.
Wiesz, że chłopakowi, którego poznałam na pierwszym roku studiów powiedziałam, że nie żyjesz. Że wychowuje mnie tylko tata…
Zazdrościłam moim koleżankom, kiedy mówiły: „Mama mi pożyczyła bluzkę, fajna nie?”. Czułam jak rośnie mi gula w gardle. Bo ja byłam za gruba, za duża, za wielka na twoje ciuchy. „Spójrz na siebie, zrób coś, nikt na tobie nawet oka nie zawiesi” – słyszałam. I chudłam, i tyłam. Objadałam się w nocy, gdy spałaś, a później wymiotowałam.
Wiesz, kiedy czasami mnie przytulałaś siadając obok mnie…
to chciałam przestać oddychać, chciałam, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Czasami szeptałaś jakby do siebie „przepraszam”, a ja bałam się pytać kogo i za co przepraszasz.
Czułość i cukierki pod poduszkę dostawałam od taty. Mieliśmy swoje tajemnice. On był taki łagodny i taki… wycofany. „Jesteś najpiękniejszą i najmądrzejszą dziewczynką na świecie” mówił mi, kiedy wychodziłaś po zakupy, a ja płakałam po tym, jak wyrwałaś mi kartki z zeszytu krzycząc, że czas najwyższy, żebym nauczyła się staranniej pisać. A przecież tak się starałam.
Uciekłam od ciebie. Daleko. Jakby ktoś odwiązał mi smycz. Na studiach rzadko przyjeżdżałam do domu, chodziłam na imprezy, dużo piłam, sypiałam z chłopakami, którzy mieli na to ochotę. „Podobam ci się?” – pytałam zaczepnie – błysk w jego oku wystarczał, a czasami nawet nie był potrzebny. Jakbym każdym ich dotykiem mściła się na tobie i udowadniała: „Widzisz, oni mnie chcą, nikogo nie straszę, potrafię się podobać”.
Skończyłam studia, poszłam do pracy. „Wiesz, a Magda została dyrektorem szkoły” – słyszałam, kiedy opowiadałam ci o awansie w pracy. Na moim ślubie bezustannie poprawiałaś mi sukienkę: „Trochę chyba jest tobie przyciasna” – powtarzałaś.
Wiesz, bałam się tobie powiedzieć…
że urodziłam Majkę przez cesarskie cięcie, bo nie dałam rady naturalnie. Wiedziałam, co powiesz: „No wiesz, ja ciebie rodziłam 20 godzin, a ty nie dałaś rady po sześciu?”. Nie dałam. Kiedy zaszłam w ciążę z Mateuszem zapłaciłam za cesarkę, nie chciałam dać ci powodu do upokorzenia mnie. Mój wybór, moja ciąża, moje dziecko.
Dzisiaj jesteś sama. Tata zmarł kilka lat temu. Nauczyłam się nie mieć wyrzutów sumienia, że nie dzwonię do ciebie codziennie. Potrafię ci powiedzieć, że nie mogę teraz z tobą rozmawiać. Umiem odpuścić, nie pucować łazienki tak, by lśniła, nie wkurzać się na dzieci, które nakruszyły ciastkami na dywan. Nie krzyczę, gdy Majka nie rozumie zadania z matematyki, a Mateusz nadal wolno wiąże sznurowadła.
Wiesz, moje ramiona były związane…
Nie umiałam przytulać moich dzieci. Patrzałam na nie krytycznie będąc zawiedzoną, że nie są bardziej idealne…
Już nie boli mnie brzuch, gdy do ciebie jedziemy. Wiesz, moje dzieci cię kochają. Słyszę jak z nimi rozmawiasz przez telefon, jak Majka opowiada ci o swoich sukcesach tenisowych, a Mateusz opowiada bajkę, którą ostatnio bezustannie ogląda.
Z jednym nie mogę sobie poradzić, kiedy przytulasz moją córkę, głaskasz ją po głowie i mówisz: „Jesteś taka piękna Majeczko. Bardzo cię kocham, pamiętaj o tym” – tak bardzo chciałabym kiedyś siedzieć obok ciebie zamiast niej i usłyszeć te słowa tym razem skierowane do mnie…