Jestem złą matką. Jestem dobrą matką. Jestem matką przeciętną, taką jak tysiące innych kobiet. Jak większość z nas. Dlatego tak rozwalił mnie film „Córka” (reż. Maggie Gyllenhaal). Idźcie, zobaczcie, dotknijcie swojego macierzyństwa. Poczujcie, że nie jesteście same.
Oto ona. Leda (w tej roli genialna Olivia Colman). Jest profesorką literatury i przyjeżdża na wakacje do Grecji. To tu wynajęła dom. Ma tonę walizek, książek, notatek. Jest samotna i chyba też tej samotności szuka. Liczy na spokój, dostaje ekscentryczną rodzinę, która rozbija się wokół niej na plaży i zagarnia cichą przestrzeń przemieniając ją w scenę rodzinnego teatru dramatycznego. Uwagę Ledy zwraca Nina (Dakota Johnson), piękna, młoda matka opiekująca się kilkuletnią córką. Obserwując ją Leda konfrontuje się z wspomnieniami o własnym macierzyństwie. Ale nie tylko, konfrontuje się z tym jaką była kobietą, żoną, kochanką. W historii innych, młodszych widzi kawałki siebie.
Mamy lat kilka i jedyne czego pragniemy to bliskości matki
Jest w „Córce” kilka rozwalających scen. Tak mocnych, że chcemy wskoczyć do tego filmu i zaopiekować się wszystkimi bohaterkami. Przytulić rozhisteryzowaną kilkulatkę, uspokoić jej piękną matkę. Chcemy też zaopiekować się samą bohaterką, 48– latką, która katuje się wspomnieniami i rozliczaniem siebie jako matki, choć bardzo udaje, że tak nie jest. Która wydaje się tak stabilna i poukładana, a potem robi coś absolutnie nierozsądnego albo dziwnego (nie chcę spoilerować, więc nie napiszę szczegółów).
Jeśli jesteśmy po czterdziestce rozumiemy każdą z tych kobiet– od tej najmłodszej po tą najstarszą. Jeśli jesteśmy młodsze– Leda może wydać nam się ekscentryczną dziwaczką, ale to nieważne, bo będziemy rezonować z innymi bohaterkami.
Która z nas nie była dziewczynką, którą ktoś kiedyś się nie zaopiekował. Dziewczynką z rozbitym kolanem, szukającą zagubionej lalki, z ukłutym przypadkowo palcem. Dziewczynką, na którą ktoś krzyczał zamiast ją po prostu przytulić i powiedzieć, że wszystko jest okej. W porządku, że płacze, ma prawo. Zaraz przestanie boleć. Serce albo palec.
Która z nas nie była dziewczynką, która usłyszała: „później, potem, za chwilę”, „A zobacz, jak świetnie sobie radzi inna dziewczynka. Czy ty też byś nie mogła?”. Która z nas nie doznała choć chwili chłodu emocjonalnego ukochanego rodzica.
Mamy dwadzieścia parę, trzydzieści lat i sądzimy, że my będziemy genialnymi matkami
A ile z nas było młodą matką, która sobie nie radzi, której wyobrażanie o macierzyństwie nijak nie pasują do rzeczywistości. Bo za dużo zmęczenia, troski, próbowania łączenia wielu ról.
Która choć na chwilę nie chciała zostać na plaży sama, bez budowania zamków, foremek i szarpania za rękę.
Która z nas choć na minutę nie zostawiła krzyczących dzieci, i nie pomyślała: „Oszaleję”. Która nie toczyła wewnętrznej walki– jestem bardziej matką czy jednak sobą? Mam prawo jeszcze iść za swoimi marzeniami, czy już powinnam tylko podążać za dzieckiem.
Jeśli są wśród nas takie, które tego nie czuły– szczęściary.
Leda powie później Ninie: Nie miałam instynktu macierzyńskiego.
Ale wiele z nas, matek ten instynkt ma, ale i tak to niewiele zmienia.
Ile z nas zrozumiało, że czasem tak trudno dać dzieciom rzecz najważniejszą– uwagę. Szczególnie, gdy same toczymy swoje prywatne wojny i jedyne o czym marzymy to cisza, spokój. Albo żeby ktoś zaopiekował się nami.
Wiele z nas właśnie jako młode matki przeżywa renesans własnej relacji z matką. Albo chociaż przebacza jej, szczególnie jeśli matka nie była do szpiku kości zła, narcystyczna, czy nieczuła, a była tylko człowiekiem. Czasem nieuważna, niereagująca tak jakbyśmy chciały.
Zaczynamy ją bardziej rozumieć, patrzeć na nią jak na całość, a nie wyrwaną ze swojej historii życiowej. Widzimy, że popełniała błędy, bo sama nie miała idealnej matki albo idealnych warunków do realizowania siebie, widzimy jej marzenia, pomyłki. Jesteśmy łaskawsze, bo tej łaskawości chcemy dla siebie.
No chyba, że idziemy w wyparcie, wtedy najbardziej nienawidzimy innych kobiet i ich macierzyństwa, oceniamy je, żeby tylko nie ocenić siebie. Ta za mało uwagi poświęca swoim dzieciom, ta jest nadopiekuńcza, siedzi w domu za mało, za dużo, zapłaci za to cenę.
Nie wiemy, że każda z nas zapłaci cenę, a nasze dzieci rozliczą nas ze wszystkiego i nawet do głowy nam dziś nie przychodzi, co wymyślą i o co będą miały pretensje.
Jak mówi Leda o swoich dorosłych córkach. „Starsza ma do mnie żal, że ma za małe piersi, to przeze mnie, odziedziczyła je w genach, młodsza wścieka się, że piersi ma za duże i starszej oddałam to, co miałam najlepsze”.
Mamy czterdzieści lat. Bardziej rozumiemy macierzyństwo?
Większość z nas przejdzie w życiu moment, że będzie sobie wyrzucać „nieidealność”. Będzie, jak Leda, którą wzruszy widok małej dziewczynki i jej matki. Bo mogłyśmy bardziej, mocniej, inaczej. I podświadomie zazdrościmy kobiecie na początku tej drogi.
Oglądając „Córkę” myślałam, ile razy coś mruknęłam, zbagatelizowałam, dla mnie to było zajęcie się sobą, dla mojego dziecka być może mały koniec świata. Ile razy zawaliłam, nie sprawdziłam się. Może gdybym była inna moje dziecko też byłoby inne?
Ta spirala poczucia winy może być straszna, szczególnie, gdy dzieci już się od nas odcinają, mniej potrzebują, idą własną drogą.
Wtedy wiele z nas tęskni za tą ich bezwarunkową miłością, potrzebą bliskości, za tym, jak ciągnęły za rękę na plaży, czy zagarniały całą przestrzeń. Chciałybyśmy to wytłumaczyć młodym matkom, ale to droga, która nie ma żadnego sensu.
Leda też by pewnie chciała wytłumaczyć młodszej Ninie wiele rzeczy, ale wie, że to nie ma sensu.
Lubię rozmawiać z moimi świadomymi siebie koleżankami. Matkami nastolatków, czasem już dorosłych dzieci. Matkami, które już wiedzą, że „dobra matka” i „zła matka” to archaizm, to szuflada do której chcą nas włożyć inni. Bliscy, dalsi, czasem my same. Jestem lepszą matką od ciebie, gorszą od ciebie. Lepszą niż moja własna matka, gorszą niż moja własna matka. Te oceny, które też fundujemy sobie nie mają żadnego sensu.