Spotykamy się przed hospicjum. Agnieszka z bagażnika swojego auta wyciąga worek z ubraniami. – To po moim synu. Mamy tu taką rodzinę. Matka z czwórką dzieci, jej mąż zmarł u nas dwa miesiące po tym, jak dowiedział się, że jest chory na raka.
Agnieszka Kaluga, autorka „Zorkowni”, najlepszego literackiego blogu 2011 roku, autorka książki wydanej pod tym samym tytułem.
Ewa Raczyńska: Można żyć obok śmierci?
Agnieszka Kaluga: Ja takiej drogi sama dla siebie nie wybrałam. Tak bliskiej śmierci. W wieku 25. lat straciłam córkę, więc śmierć dotknęła mnie bardzo szybko. Gdyby nie ta strata, to pewnie nie zatrzymałabym się tutaj. Jednak pomoc w hospicjum, to nie jest forma autoterapii, bo ja swoją żałobę przeżyłam, zamknęłam, urodziłam kolejne dziecko. Miałam wybór: albo znaleźć sens w tej stracie, która kompletnie pozbawiona jest sensu, albo utopić się w smutku. Wybrałam to pierwsze, choć śmierć dziecka, sama w sobie, nie ma dla mnie absolutnie sensu, nie ma dla mnie takiej lekcji, która byłaby warta tej ceny.
Natomiast, jeżeli już tak się stało, musiałam nadać temu sens sama. Powołałam do życia stowarzyszenie dla rodziców po stracie „Dlaczego”. Kobieta po śmierci dziecka najpierw siedzi w domu i czuje się samotna, internet to jest pierwsze wyjście do ludzi, szukanie podobnych historii, później myślenie czy jest jakaś grupa wsparcia po utracie dziecka – takie grupy tworzyłam. Wtedy też powoli zaczęła we mnie dojrzewać myśl o studiowaniu psychologii, bo trzeba ludziom pomagać mądrze.
Byłam bardzo zaangażowana w działalność „Dlaczego”, bo na własnym przykładzie przekonałam się, że kobieta po stracie dziecka potrzebuje przede wszystkim wsparcia. Jednak po kilku latach poczułam, że kręcę się w kółko. Wchłonęłam tak wiele tych historii, nie mieszczę ich już w sobie, nie ma we mnie już tyle świeżego zaangażowania w kolejną. Poza tym tak już mam, że jak coś rozkręcę i to żyje swoim życiem, to się z tego wycofuję i idę dalej.
Zatoczyłam koło. Wzięłam udział w filmie „Moje dziecko jest aniołem”, udzieliłam dziesiątki wywiadów o stracie. Ale co dalej? Nie chcę być jedynie specjalistką od śmierci dzieci i osieroconych rodziców.
Kiedy pisano do mnie, czy po raz kolejny zorganizuję mszę w Dzień Dziecka Utraconego, nie miałam już do tego siły. Ale zorganizowałam wszystko, jakoś nie umiałam powiedzieć „nie”, mimo że od kilku lat do kościoła nie chodzę. Zorganizowałam też wtedy wystawę fotografii dziecięcych nagrobków z wierszami, które napisały osierocone mamy. Ta msza 15. października jest ważna i piękna, rodzice przynoszą świece, które zostawiają na ołtarzu w czasie Przemienienia, jest w tym coś niesamowitego i ważnego.
I po tej mszy, którą, choć wstyd się przyznać, zorganizowałam z niechęcią, podeszła do mnie para. Pamiętałam ich z wcześniejszych spotkań. Ona 22 lata, on 25. – maszynista. Zmarło im półroczne dziecko; przeziębione zakrztusiło się własnymi wymiocinami, kiedy mama poszła do apteki po lekarstwa, a tata zasnął, bo całą noc prowadził pociąg… Powiedzieli mi wtedy, że od śmierci córeczki to był pierwszy cudowny dzień w ich życiu. Ta msza, to że mogli światełko położyć na ołtarzu, ta wystawa zdjęć nagrobków, wiersze, twarze rodziców, którzy przeżyli tę samą tragedię…
I wtedy sobie pomyślałam: kurczę, to nie jest dla mnie, nie o to chodzi, czy ja chcę, czy nie chcę. To było dla nich i jakbym tego nie zrobiła, to oni nie dotknęliby tego czasu, nie poczuliby, że nie są sami, że inni, z takim samym cierpieniem jak ich, żyją tuż obok…
W hospicjum jesteś sześć lat, tu nie kręcisz się w kółko wokół śmierci i straty?
Jedynym pewnikiem w naszym życiu jest zmiana – lubię ten aforyzm. To nie jest constans. Ja nie nauczyłam się żyć ze śmiercią w uniesieniu, ze spokojnym pogodzeniem się, że wszystko płynie. W hospicjum przychodzą trudne momenty, zwłaszcza, gdy umiera dziecko albo osoba młoda – nie mam na to zgody. Mogę to spróbować zaakceptować.
Ale ja też chcę zaznaczyć, że nie jestem osobą, która poświęca się na ołtarzu miłości bliźniego. Moment mojego przyjścia do hospicjum to była bardzo świadoma decyzja, miałam w sobie wewnętrzną siłę dlatego, że umiałam już zadbać o siebie. I pewnie dlatego wciąż tu jestem.
Dlaczego więc powstała Zorkownia?
Zorkownia powstała z czysto egoistycznych pobudek. Bardzo chciałam przychodzić do hospicjum, ale nie dawałam sobie rady z emocjami. Miałam poczucie, że muszę zapamiętać każdą z historii, jaką opowiadają mi pacjenci, bo jak ją zapomnę, to ona zginie. Pisząc czułam, że trochę je ocalam, odkładam do Zorkowni i że sama nie muszę już ich dźwigać. Nawet jak się skupię na czymś innym i zapomnę szczegóły, to ta historia jest, mogę do niej wrócić.
Blog był zresztą przez półtora roku dostępny tylko dla znajomych. Koleżanka powiedziała, żebym Zorkownię pokazała światu: „Piszesz w taki sposób o hospicjum, że ja zaczęłam myśleć o nim dobrze. I jeśli moja mama miałaby kiedyś do hospicjum trafić, to ja dzięki tobie będę się mniej bać, bo skoro ty jesteś takim wolontariuszem, to z pewnością są inni podobni do ciebie. I może to nie jest taka umieralnia, jak się myśli”. To wtedy usłyszałam…
Dzisiaj Zorkownia nie ma nowych historii…
Nie ma tygodnia, żebym nie dostawała pytań, co z Zorkownią, czy jeszcze będę pisać. A ja na razie nie mogę. Rozgłos wokół bloga sprawił, że stałam się ostrożniejsza. Tracę energię na zmianę imion bohaterów, chronologii, szczegółów… Jestem daleka też od wystawiania wszystkim laurek, bo przecież w hospicjum bywają relacje trudne, a teraz o tym napisać… trochę niezręcznie.
Wiem jednocześnie, że nie mogę porzucić bloga. Kilka tygodni temu dostałam maila od dziewczyny, która pisała, że jest studentką medycyny i że chciała zrezygnować ze studiów. Nie dawała sobie rady ze świadomością, że świat lekarzy jest okropny, dużo w nim kumoterstwa i cwaniactwa. Ktoś podesłał jej linka do bloga, a ona przeczytała go od deski do deski. I napisała mi, że skoro są tak dobrzy wolontariusze, to muszą być też dobrzy lekarze i że dzięki Zorkowni zrozumiała, że to ona może zdecydować, jak dobrym lekarzem będzie. Przeczytałam to i się poryczałam. I pomyślałam: kurde, nie mogę tego zostawić.
Ale zbieram różne rzeczy. Osoby które mnie znają i którym mogę o tych swoich rozterkach powiedzieć, rozumieją, wspierają i zagrzewają do pisania. Ale jak się trafi zazdrosna baba, to powie: „Przyjdzie taka gwiazda raz w tygodniu, usiądzie, posłucha, napisze i jeszcze na tym zarobi”. Jakby się w Polsce zarabiało nie wiadomo jakie pieniądze na książce. Nie chcę dawać pożywki złym, zazdrosnym i małostkowym ludziom. Wiem, po co przychodzę do hospicjum, a po co nie.
Jak umierał u nas ostatnio 7-letni Kubuś, to pisałam o nim tylko na Facebooku w kontekście kartek pocztowych, bo Kuba kochał pocztówki. Dzięki odzewowi czytelników dostał ich tysiące. Nie umiem napisać o nim na Zorkowni, w tym bardziej intymnym dla mnie miejscu, i nie chcę, bo to jest dziecko, zatem dużo lajków. Mam w sobie moralny opór i wewnętrzy kompas.
Nie planowałam wydawać Zorkowni, start w konkursie na najlepszy blog też był trochę przypadkiem i z przekory, nie oczekiwałam wygranej, chciałam tylko pokazać światu, że można pisać bloga o hospicjum. Nie pomyślałam, że wygrywając stracę anonimowość. Bałam się po całym tym zamieszaniu wrócić do hospicjum, bo przecież mogli powiedzieć: „Agnieszka, nie na tym wolontariat polega”. Tymczasem dostałam bukiet kwiatów i malowanych przez pacjentów motyli, list gratulacyjny od szefa hospicjum oraz wicewojewody, mnóstwo ciepłych słów i uścisków od wolontariuszy.
To na czym polega wolontariat?
Ty sobie myślisz, że będziesz przychodzić czytać pacjentom książki, a tymczasem na kursie dla wolontariuszy uczą cię, jak zmienić pidżamę, podać kaczkę. Na początku byłam wolontariuszem, który chciał robić wszystko, ale – i to jest moja rozwojowa zdobycz – ja już wiem, że pewnych rzeczy robić nie chcę. Gdyby ktoś mi kazał przyjść i przez cztery godziny zmieniać pościele, to wolałabym iść do kina czy na zakupy.
Przychodzę do pacjentów dawać im to, na co personel hospicjum nie ma i nie może mieć czasu. Bo nikt nie usiądzie przy panu Andrzeju, który był pilotem odrzutowca, i nie wysłucha jego historii, jak musiał się katapultować, bo zabrakło mu paliwa i trzy dni ze złamaną ręką siedział na drzewie, pił wodę z liści, jadł korę czekając, aż ktoś go uratuje. Żeby to usłyszeć, musiałam obok niego usiąść, zdobyć jego zaufanie, poopowiadać o sobie, pooglądać filmiki o odrzutowcach, a żaden lekarz czy pielęgniarka nie ma na to czasu, bo zajmuje się swoją pracą.
Tak rozumiem wolontariat.
Oczywiście z punktu widzenia pielęgniarki, nie jestem idealnym wolontariuszem, ale przebieżka po wszystkich oddziałach i hurtowe czynności pielęgnacyjne nie są dla mnie. Nauczyłam się to łagodnie pokazywać i robić swoje.
Nie jest jednak tak, że ta chęć pomagania, to takie karmienie naszego egoizmu? Dzięki temu, że pomagamy innym czujemy się lepszymi ludźmi?
Pamiętam rozmowę z taksówkarzem. Jakoś zeszło na prowadzenie bloga i on mi wtedy powiedział, że jest zbyt wrażliwy na taką pomoc. To bardzo dużo mówi o nas, bo my chcemy pomagać i wysyłamy te SMS-y, ale tak, żeby się nie pobrudzić. Lepiej wysłać SMS na dzieci głodujące w Afryce, niż pomóc sąsiadowi z klatki obok.
I tak, zgadzam się z tym, że pomaganie ludziom to też egoizm. Mam alergię na takie określenie jak: posługa, składanie się na ołtarzu dla bliźniego. Ja tak nie chcę, nie chcę się całkowicie poświęcać dla innych. Chcę fajnie żyć, pojechać na wakacje, mieć dobre relacje z facetem, czytać książki, kupić coś fajnego, zjeść coś dobrego. Spełniać się i tu i tu.
Z dużym smutkiem obserwuję wolontariuszy, którzy chcą się poświęcić, bo mają kiepskie relacje z bliskimi, nieprzerobioną stratę, uciekają od siebie w innych. I to jest ten zakamuflowany egoizm, którego nie lubię. Łatwo jest pomagać obcej osobie.
Mnie zatrzymał mój mąż. Nie pamiętam, o co chodziło, gdzieś mieliśmy iść, coś wspólnie zrobić, a ja mówię, że nie mogę, bo muszę jechać do hospicjum. I on mi wtedy powiedział: „no tak, z rakiem nie wygram”. Wtedy zrozumiałam, że jego problem nigdy nie będzie tak duży jak kogoś, kto właśnie umiera. Nie wzięłam przecież ślubu z hospicjum, tylko z nim. Wtedy się zatrzymałam. Jasne, dużo fajniej jest być w hospicjum wieczorem, bez całego codziennego szumu, studentów na oddziale, rehabilitacji, krzątaniny, ale o 18-tej jestem mamą i żoną, jestem w domu….
Można się zatracić w tej pomocy?
Chciałabym mądrze pomagać, a w tym mądrym pomaganiu pomaga mi hospicjum. Na początku angażowałam się bez reszty. Przeżywałam każdą historię, dawałam pacjentom swój numer telefonu, odbierałam nawet po 22:00, odpisywałam na SMS-y do kogoś, kto był w żałobie. Teraz umiem już odmawiać tak, żeby nie zranić.
To wielka szkoła życia. Bo bywa też tak, że raz przyjmuję śmierć, a innym razem jest mi z nią nie po drodze, zmagam się, buntuję, uciekam. To też jest trudne. Pół roku temu był u nas chłopiec. Wiedziałam, że zostanie maksymalnie tydzień… Kiedyś wepchnęłabym się jako pierwsza, żeby wszystkich ratować. Ale tym razem nie weszłam. Chłopiec był otoczony rodziną, miał przy sobie tych, którzy go kochali… To taka racjonalna decyzja: „nie jestem im potrzebna, po co mam sobie to robić?”, dziecko nie potrzebuje wolontariusza, ono potrzebuje bezpiecznego miejsca i lekarzy. Bo cała rodzina jest przy nim, a wchodzenie tam, oglądanie tego chłopca, zaszkodziłoby mi na pewno, nie miałabym nic do zaoferowania i dania tej rodzinie, oni już wszystko mieli.
Mam w sobie, nie wiem, jak to nazwać – może instynkt samozachowawczy, może intuicja – rodzaj doświadczenia w byciu przy śmierci i chorobie innych, który pozwala mi poznać, czy wejść w daną relację czy nie. Przykładem niech będzie pani Zosia i jej córka Ania. Sytuacja z jesieni zeszłego roku, o której na pewno napiszę na Zorkowni, ale jeszcze nie teraz.
Pani Zosia była w wieku mojej mamy, a Ania moją rówieśniczką. Mama umiera na raka, a córka jest w siódmym miesiącu ciąży. Ania miała nigdy nie mieć dzieci. Jest jedynaczką, jej córeczka dostanie tak samo na imię, jak babcia.
Zobaczyłam Anię, jak uśmiecha się na skraju płaczu, kiedy jej mamę kładziono na hospicyjnym łóżku. To był mój czas na podjęcie decyzji, bo wiedziałam, że jak się zaangażuję, to będę przychodzić do hospicjum tylko dla nich. Zaproponowałam Ani rozmowę. Wiedziałam, że się rozpłacze, bo trzymała się tylko ze względu na mamę. Poszłyśmy na taras, ona się wypłakała, porozmawiałyśmy… Cały czas myślałam o tej małej nienarodzonej jeszcze dziewczynce. Nie życzyłabym Ani, żeby urodziła wcześniaka, a w tej sytuacji było to bardzo możliwe. I wiedziałam, że wchodząc w tę relację czeka mnie przygotowywanie jej na to, że jej mama może nie doczekać narodzin wnuczki. Bałam się, że chęć zatrzymania mamy będzie tak wielka, że pani Zosia będzie umierać w cierpieniu. Ale udało się – Ania bardzo spokojnie pożegnała mamę, a mała Zosia urodziła się miesiąc po śmierci babci, która odchodziła z dużym spokojem… Byłam na pogrzebie pani Zosi, wygłosiłam w imieniu Ani przemowę, potem, po urodzeniu małej, odwiedziłam je w domu.
Umiesz towarzyszyć ludziom w spokojnym umieraniu? Uczysz ich tego spokoju?
Zobaczyłam, że potrafię towarzyszyć ludziom w odchodzeniu i w żałobie. Wpływ na to z pewnością mają moje doświadczenia. Dzięki temu wiem chyba jak nie szkodzić, a to już sporo. Ze swoją żałobą sobie poradziłam, ale to nie jest tylko moja zasługa, ale też ludzi, którzy przy mnie byli. Moi cudowni rodzice i fantastyczny mąż, który pozwolił mi tę żałobę spokojnie przeżyć. Dostałam na to czas. Jak nie miałam siły wstać, to zostawałam w łóżku. Oczywiście wszyscy się martwili, ale dali mi przestrzeń na przeżycie żałoby po swojemu. Mogłam się rozjechać i znaleźć siebie na nowo.
Byłam zawsze bardzo odważna. Wtedy, po śmierci Martynki, stawiałam czoła emocjom i wspomnieniom. Mam tak, że muszę się mierzyć z rzeczami – tymi małymi i, jak się okazało, dużymi też. Uciekanie od nich, unikanie, powoduje narastanie lęku, a tego nie chciałam. I to nie znaczy, że nie boli, bo boli cholernie.
Pamiętam, jak byłam u psychologa pół roku po śmierci Martynki – myślałam, że mam depresję. Ale wtedy usłyszałam, że żałoba to nie choroba, że nie ma na nią tabletek, że mam prawo tak się czuć. Żałobę trzeba przeżyć, przepłynąć, przepuścić przez siebie… Dałam sobie czas na rozpierduchę życiową i paradoksalnie wtedy wiele rzeczy puściło, zaczęło się układać.
Później synek urodził się jako wcześniak w bardzo ciężkim stanie. A ja byłam cały czas sama, jak umarła Martynka moje koleżanki zakładały rodziny, zachodziły w ciążę. Jak pojawił się Bartek, mało kto rozumiał życie z wcześniakiem, o którego zdrowie ciągle drżysz.
Ważne, by z takich doświadczeń wziąć jak najwięcej.
Życzyłabym sobie i moim bliskim spokojnej śmierci. Nawet w hospicjum nie zawsze jest spokojnie – nawet jak ktoś dostaje silne leki przeciwbólowe, to jeszcze pozostaje serce i głowa. Jeśli bardzo nie chce się umierać, odchodzenie jest dużo trudniejsze, nawet na poziomie fizycznym. Ale jak ktoś, kto ma kilkuletnie dziecko, ma chcieć odejść, zostawić je?
Mówiłaś, że śmierć dziecka dla ciebie jest kompletnie pozbawiona sensu, podobnie nie ma w tobie zgody na śmierć kogoś młodego. A jest w ogóle taka śmierć, która ma sens?
Myślę, że życie bez śmierci nie miałoby sensu. Gdybyśmy wiedzieli, że mamy nieskończoną ilość czasu, to byśmy nie szanowali swojego życia, tego co się nam wydarza i relacji, które mamy.
Mnie bardzo rozczula moja mama. Skończyła 63 lata. I ja robię teraz dla niej rzeczy, których nie robiłam wcześniej. Kupuję jej kwiaty bez okazji albo ładny lakier paznokci. Bo to jest moja mama i ona jeszcze jest, nie chcę później biegać z kwiatami i ze zniczami na cmentarz. Kwiaty ucieszą ją przecież teraz.
Mój tata marzył, żeby polecieć kiedyś samolotem, nigdy nie leciał. Kupiłam więc bilety z Poznania do Warszawy – zjedliśmy szarlotkę, pospacerowaliśmy i tego samego dnia wróciliśmy powrotnym lotem.
Myślę sobie o pewnej pani, była koło 80-tki. Miała ośmioro dzieci i jak one do niej przychodziły z mężami, żonami, dziećmi, to jej najbliższa rodzina liczyła 54 osoby. Ona ani razu nie powiedziała, że nie chce umierać. Doczekała wnuków od wszystkich dzieci, jej życie się wypełniło.
Wiem też, że śmierć bywa wyczekiwana, gdy umiera wdowiec. Był taki pan, profesor, którego żona umarła na raka. 60 lat temu z żoną stracili dziecko, a on po tylu latach mówił z taką nieprawdopodobną czułością o tej stracie. Kiedy chorowała jego żona, u niego również wykryto raka, ale on pozwolił sobie na chorowanie dopiero po jej śmierci, mówił, że już na nic nie czeka. Że jest szczęśliwy, że żona umarła wcześniej. Byli ze sobą ponad 60 lat, doczekali się dwójki dzieci i wnuków. Siedziałam obok niego i tak bardzo chciało mi się płakać, to był cudowny człowiek. Jemu wszystko się wydarzyło, łącznie z odprowadzeniem żony. Nie chciał już tych wszystkich chemii, terapii. Są ludzie, którzy czekają na śmierć jak na zbawienie.
Ten świat jest tak skonstruowany, że śmierć musi mieć sens. To taki nasz proces wzrastania i dojrzewania, jak wędrówka słońca. I kiedy sobie myślę: „życie wieczne” – jestem przerażona. Ktoś mnie straszy, że nie będę zbawiona, bo nie chodzę do kościoła, ale ja nie trzymam się kurczowo życia. Oczywiście nie chciałabym teraz zginąć w wypadku samochodowym, mam jeszcze kupę rzeczy do zrobienia, chciałabym żyć jak najdłużej, żeby moje życie się wypełniło, mieć poczucie, że wszystko zobaczyłam, zrobiłam co chciałam, że mój syn jest szczęśliwy. Chciałabym uśmiechnąć się do tego i wtedy odejść.