Go to content

Kiedy w końcu zrozumiemy, że komuś jest na rękę, byśmy się sobie rzucali do gardeł? List nauczycielki

Fot. iStock

Tak się zastanawiam, czytając chcąc lub nie chcąc (serio nie chcę, ale komentarze co i rusz walą po oczach), jacy to nauczyciele muszą być straszni. No masakra. 

I dalej ciągnąc mój wywód, zadaję sobie pytanie, kiedy w końcu zrozumiemy, że komuś jest na rękę, byśmy się sobie rzucali do gardeł, kłócili i patrzyli na siebie wilkiem. By nie było solidarności, bo takimi trudniej się rządzi.

Pisałam już wiele razy, że kocham moją robotę, że jestem nauczycielem z powołania.  I zdania nie zmieniłam, jednak trudno ze stoickim spokojem czytać jadowite zdania, jakie wypluwa się na kadrę nauczycielską.

Nie będę przekonywać, że jestem świetnie wykształcona, że dobrze wykonuję moją pracę, jestem wielozadaniowa i szybko się uczę.

Że mam śmiałość mieć pasję i chcę mieć czas dla rodziny.

I serio wolę uczyć tradycyjnie. Nie czuję wsparcia tych z wyższych stołków, którzy przez pół roku nie mieli czasu, by stworzyć platformę wspólną dla wszystkich polskich dzieci. Przecież Teams, Classroom, Skype i Zoom dadzą radę. Owszem dadzą, ale nie po to płacimy podatki.

Bardzo bym chciała być porządnie przeszkolona, mieć sprzęt i pragnę, by żaden dzieciak nie był wykluczony. No cóż, to tylko moje pragnienia.

Wcale nie chcę uczyć zdalnie i proszę mi nie wmawiać, że tylko na to czekam, by sobie wygodnie siedzieć na tyłku i pić kawkę. Kawy nie znoszę i wolę kontakt bezpośredni z uczniem. Wtedy mam szansę do niego trafić, zdiagnozować jego potrzeby albo po prostu pogadać. Bo to także robię. Wiem, że Zuzia kocha tańczyć, Natalka gra na gitarze, Adrian odbiera siostrę z przedszkola, a u Patryka w ogródku rośnie lawenda, której mały bukiecik mi podarował kilka dni temu.

Oni też wiedzą, że pani Ania jest fit, jeździ na rowerze, kocha szpilki i litrami pije herbatę w kubku termicznym. Niektórzy nawet czytają mój blog i obserwują mnie na insta. Dla nich jestem osobą, człowiekiem, a nie wrogiem, na którego wylewa się frustrację.

Nie wmawiajcie mi, że nic nie robię pracując zdalnie. Ta robota jest o wiele bardziej czasochłonna. Samo uporządkowanie maili od uczniów zajmuje godziny, ostatnio w porywach do dwóch  podczas gdy szkole trwa to max 2 minuty. Do uczniów podchodzę w maseczce, choć dzieciaki się śmieją, no ale to ja jestem dorosła i winnam świecić przykładem.

Sama mam dość tej covidowej rzeczywistości. Chciałabym rozdać nagrody za konkurs na uroczystym apelu, a nie latać po klasach i na odległość gratulować tym, którzy zasłużyli na aplauz. Akademie na forum szkoły przecież szalenie milo się wspomina, to takie małe sukcesy często są początkiem czegoś wielkiego. To w szkole stawia się pierwsze kroki i wciąż tego hejtu zewsząd nie rozumiem. Przecież ktoś Was kiedyś uczył, a tych najsurowszych wspomina się najlepiej i w dojrzałym wieku przyznaje im rację.

Co więcej, choć to może dziwne, też jestem mamą. Na pewno nieidealną, ale kochającą swoje dziecko najmocniej na świecie. Tak samo mocno jak swoje kochasz Ty. I jeśli ono ma zdalne nauczanie to ja też jako rodzic jestem zaangażowana. I pewnie, że nie mam na to ochoty, ale co zrobić jeśli decyzja odgórna nakazuje nam tak pracować?

I nie chcę ciągle walczyć z rodzicami (osobiście naprawdę nie musiałam, ba, nawet mi napisano, że mam cytuję: „naprawdę fajne lekcje”). Chodzi mi tu o ogół. Rodzic kontra nauczyciel. Czy naprawdę musi „kontra”? Nie może być „z”, „razem” lub choćby „w jednym kierunku”?

To nie chodzi o to, by się pluć na siebie i wyrywać flaki. Cel mamy przecież wspólny – dobro naszych/waszych dzieci. Nauczyciel stoi z innej strony, ale nie znaczy, że na przeciwnej barykadzie. Widzimy więcej, jesteśmy obiektywni i mamy obowiązek przeprowadzenia procesu dydaktycznego najlepiej jak umiemy.

Uwierz mi, że będąc na kwarantannie, nie nudziłam się śmiertelnie, choć upierasz się,  że postanowiłam uprzykrzyć Ci życie  co i rusz zadając Twojemu dziecku jakieś zadania. Bezczelna ze mnie baba! Mało tego, miałam śmiałość Ciebie jeszcze w to angażować. Bezczelna do kwadratu!

Przecież nic nie robiłam i na kolejnym zdalnym nadal leżę brzuchem do góry podczas gdy Ty wypruwasz sobie żyły.

Jestem nauczycielem…tak mnie widzisz prawda? A próbowałeś spojrzeć na mnie z innej strony?  Nie będę narzekać jaka to jestem biedna, ojojoj. Ten tekst to nie licytacja kto ma gorzej. Porzuciłam pracę w korpo, bo po prostu lubię uczyć. Co więcej, jestem w tym dobra. Nawet bardzo. Mam kilka sukcesów na swoim koncie i uczniów, na których życie wpłynęłam na tyle, że wybrali te same studia co ja i do dnia dzisiejszego wysyłają życzenia z okazji moich imienin.

Jestem nauczycielem, który kształtuje młodego człowieka, spędza z nim czas, uczy go, chcąc nie chcąc wychowuje. Jestem psychologiem, pedagogiem, mediatorem, wychowawcą, opiekunem, pielęgniarką w jednym. Dlaczego nie mogę cieszyć się Twoim szacunkiem i dostawać za moją pracę godziwej zapłaty?

Jestem nauczycielem i owszem mam wakacje, ale kiedy Ty myślisz, że w czerwcowy piątek wychodzę z pracy na osiem tygodni to się grubo mylisz. Pracuję nad dokumentacją, siedzę na radach lub w komisjach rekrutacyjnych. Jestem pod telefonem, a w sierpniu przygotowuję egzaminy poprawkowe, jestem członkiem komisji maturalnych, przygotowuję salę, tworzę kolejne dokumenty i szkolę się, by jak najlepiej opiekować się Twoim dzieckiem.

Jestem nauczycielem, który czasem, jeśli plan pozwoli, szybciej kończy lekcje. Wtedy mogę przygotować kolejne materiały, sprawdzić zeszyty, wypracowania, ćwiczenia, testy, kartkówki, opracować tematy na lekcję wychowawczą i sporządzić obowiązkową dokumentację. Szybsze wychodzenie z pracy odrabiam na radach i wywiadówkach, siedząc w szkole do późnego wieczora.

Jestem nauczycielem, który uczy kilkadziesiąt dzieci. Może i ponad setkę. Pamiętam ich imiona, charakter pisma, znam ich problemy o których Ty jako rodzic czasem nie masz pojęcia. I nie mam zwyczaju na nikogo się uwziąć. Zastanów się dlaczego Twoje dziecko tak mówi? Może się boi Twojej reakcji albo broni, bo po prostu czegoś nie rozumie? Może podczas lekcji rozrabiało i wstyd mu się do tego przyznać? A może Tobie tak najłatwiej rozwiązać problem zrzucając odpowiedzialność na mnie? Mam pod swoimi skrzydłami całą klasę, około trzydziestu wspaniałych dzieciaków, których muszę czegoś nauczyć, podczas gdy one rozmawiają, są zadumane, może głodne lub zmęczone. Albo zmartwione, bo właśnie bierzecie rozwód.

Jestem nauczycielem, który tak samo jak i Ty ma prawo być wściekły, i nie chcieć edukacji online. Ma rodzinę i swoje problemy. Nikt nie zapytał to, czy ma odpowiedni sprzęt, dostęp do Internetu i kwalifikacje do prowadzenia zdalnych zajęć. Szczerze mówiąc to cały czas się szkolę w tym temacie, by móc nauczać jak najlepiej.

Pracuję więc sporo. Więcej niż dotychczas. Może jak i Ty. Bo tak w ogóle to jesteśmy podobni wiesz? Jako rodzice, opiekunowie, czynni zawodowo. Mamy te same lęki, obawy, gusta i być może poczucie humoru.

Jestem nauczycielem, mamą, żoną, córką, ciocią, przyjaciółką, sąsiadką, znajomą.

Mam życie osobiste podobnie jak Ty. Uczę, bo to moja praca. Takie mam obowiązki. Jako rodzic też pracuję ze swoim dzieckiem. I widzę ile rzeczy musiałam robić z nim sama, a czym do tej pory zajmowała się szkoła, wyręczając nas – rodziców w wielu aspektach. To szkoła zapewniała edukację, zabawę, rozrywkę, wspomaganie i terapię. I opiekę często od świtu do późnego popołudnia. Wiem, że czujesz się sfrustrowany. Może nawet już sobie nie radzisz w tej nowej rzeczywistości. Pamiętaj nauczyciel to też człowiek, często rodzic i doskonale wie, z czym zmagasz się każdego dnia. Nie jestem workiem treningowym, w który możesz walić bez opamiętania tylko po to, by sobie ulżyć. Zanim więc wystosujesz do mnie maila pełnego złości strasząc dyrekcją, kuratorium czy ministrem edukacji lub na forum znów wyplujesz jad, weź głęboki oddech, odłóż rękawice i przeczytaj ten tekst, a potem spójrz na swoje dziecko. Oboje chcemy jego dobra, Ty je kochasz, ja je uczę.

Mamy iść ramię w ramię. Razem, wspólnie, już rozumiesz?