Jej metą było szczęście. Najpierw biegła w ramiona mamy i babci. Potem pani Krysi w przedszkolu. To były krótkie dystanse, zawsze nagradzane całusem lub przytuleniem. Z czasem dystanse stawały się coraz dłuższe i bardziej wyczerpujące. Naprawdę długi bieg zaliczyła, gdy wyrywała się z ramion tego, który jednym pchnięciem prócz sukienki i bielizny zdarł z niej całą niewinność. Nie spodziewała się, że będzie biegła wtedy w przeciwną stronę. Chłopak najlepszej przyjaciółki, dobry kumpel zafundował jej taki maraton, że od szczęścia oddaliła się o lata świetlne. Fizycznie i psychicznie. Czuła obrzydzenie do siebie i niego. Upadła w każdym słowa tego znaczeniu i przestała wierzyć, że kiedykolwiek dobiegnie do mety. Trwało to lata. Uczuciowo zamrożona, niezdolna do miłości i jakiegokolwiek ruchu, stała w miejscu i nie wiedziała, w którą stronę nawet nie iść, a się czołgać.
Pewnego deszczowego dnia jednak się podniosła. Krople kapały. A może to były jej łzy? Ona stała uśmiechnięta, bo w końcu poczuła, że ma siłę iść. Powoli. Potem może nawet biec lekkim truchtem, gdyż dostrzegła metę. Szczęście istniało. A jednak. On tam stał. Ten jedyny, który pomógł jej odzyskać brutalnie zabraną kobiecość. Ten, w którego ramiona pragnęła się zatopić i zapomnieć o tym, co było. Dobiegła do mety. Jego miłość dała jej siłę. Był ślub, wesele i mieszkanie na kredyt. Szybko ciąża, jedna i druga, i bieg morderczy, by uciec przed rutyną. A rutyna, idąca spacerkiem i tak ją dopadła. Przestała więc biec. Przystanęła, zmęczona i znudzona, bo szczęście przestało być kolorowe. Zatrzymała się i zgubiła metę z oczu. Za to napotkała czyjeś oczy, które pożerały ją całą i przypomniały, że nie jest tylko matką, kucharką, sprzątaczką i praczką. Utopiła się w nich. Znów zaczęła biec, nieświadoma, że kompletnie pomyliła kierunki. Jak opętana w stronę złudnego szczęścia, a to okazało się być niczym oaza na pustyni, którą widzi tylko i wyłącznie ten spragniony. A ona taka właśnie była. Łaknęła uwodzenia, randek i pocałunków dawanych po kryjomu. Im bliżej tej oazy była, tym bardziej jej obraz się zamazywał, by w końcu zniknąć na dobre. W tle usłyszała tylko słowa właściciela czarnych oczu: „game over, bejbe”. Czar prysł. Nagle i boleśnie. Uświadomiła sobie, że znów stoi bezczynnie, a meta gdzieś mętnie jawi się w oddali. A tam ten jedyny, dzięki któremu kiedyś się podniosła. Zawróciła. On tam nadal stał. Z wyciągniętymi ramionami, by mogła się w nich chować. Dobiegła resztką sił. On o nic nie pytał. Może wiedział, dokąd wcześniej uciekła, a może nawet się nie domyślał, że przez moment utonęła w innych objęciach.
Dziś oboje zbliżają się do mety. Mety zwanej szczęściem. Ona i on. Trzymają się za ręce, uczą bycia razem od nowa. Walczą o siebie, biegnąc razem. Gdy jedno upadnie, drugie pomaga mu wstać. To ich wspólny maraton. Czasem spacer, czasem runmagedon. Łatwo nie jest. Grunt, że razem. Ku szczęściu. Już zawsze.