O tym, dlaczego kumulujemy złość, dlaczego złościmy się na rozrzucone skarpetki, na innych ludzi i czy mamy prawo złościć się na swoje dzieci rozmawiamy z psychoterapeutą Pawłem Malinowskim. Tym samym rozpoczynamy cykl o emocjach trudnych i tych, które niełatwo nam okazywać.
Ewa Raczyńska: Czy Pana zdaniem kobiety często się złoszczą?
Paweł Malinowski: Nie wiem czy kobiety mają jakąś specyficzną skłonność do złości, różnice łatwiej zauważyć w jej wyrażaniu. Będzie to jednak zależało od pokolenia lub grupy społecznej. Sposób złoszczenia się kobiet i mężczyzn wynika w znacznym stopniu z uwarunkowań kulturowych i budowy fizycznej (np. mężczyźni mają więcej siły fizycznej i testosteronu do walki). Tradycyjnie u kobiet ceniono pewną powściągliwość i gotowość do ustępowania, co szło w parze z niezłoszczeniem się jawnie. Trudno wyzbyć się złości w ogóle, choć jak wszystko tak i gniew da się stłumić. Jednak dzieje się to sporym kosztem, więc nie warto próbować.
Częściej spotyka Pan na gruncie zawodowym, jak i prywatnym kobiety furiatki, czy jednak te tłumiące złość?
W porównaniu z tym, jakiego kiedyś zachowania oczekiwano po kobietach, teraz dużo się zmieniło, a formy wyrażania złości, także te ostre, są bardziej wspólne dla mężczyzn i kobiet. Młode dziewczyny mogą kląć czy szarpać się jak chłopcy. Spotykam więc kobiety różne, złoszczące się zbyt łatwo i w trudny do zniesienia sposób, ale też takie nie mogące się złościć albo okazywać złości, a również te, które złoszczą się z umiarem, jasno stawiające granice.
Czy ich złość jest adekwatna do sytuacji, bywa konstruktywna, zmusza do działania, czy wręcz przeciwnie, działa niszczycielsko?
Różnie to wygląda u samych kobiet, tak jak u mężczyzn, w ogóle jak patrzymy na ludzi. Złość jest wyraźnym sygnałem niezaspokojonych potrzeb oraz wyraża dążenie do zmiany sytuacji, tak, żeby potrzeby zostały zaspokojone. Jest więc rodzajem reakcji obronnej, chroniącej nasze potrzeby. Ślepa złość rani, bo jest impulsywna i pozbawiona empatii, nie widzi drugiego człowieka. Konstruktywna jest wtedy, gdy istnieje wewnętrzna zgoda na jej odczuwanie i można ją utrzymać w sobie bez natychmiastowego rozładowania ani tłumienia. Wtedy łatwiej nią pokierować. Taka uważność na własne uczucie to warunek wstępny, żeby zrozumieć co w nas wywołuje złość, a tym samym zorientować się, które z naszych potrzeby są zaniedbane.
Wtedy jesteśmy w stanie przekuć ją na coś pozytywnego?
Tak, wtedy można skorzystać z energii złości, bo złość daje siłę i energię. Pomaga postawić granice, wyrazić potrzeby, nie zgodzić na coś. Pomaga mówić jasno co i dlaczego jest dla nas ważne. Bywa jednak tak, że w momencie pojawiania się złości stajemy się napięci, bierni czy bezradni albo płaczliwi, ale wtedy nie działa już sama złość, tylko uruchamiające się nieświadomie mechanizmy służące jej unikaniu. W innych przypadkach złość jest gwałtownie i nazbyt brutalnie rozładowywana, co krzywdzi osoby, do których jest skierowana.
Czy właśnie dlatego nie chcemy okazywać złości? Dusimy w sobie te emocje? Często słyszę od moich przyjaciółek, że przysłowiowa żyłka im pękła i zrobiły awanturę o wszystko, nawet o rzeczy sprzed pół roku.
Często obawiamy się złości z powodu nieświadomych doświadczeń z przeszłości, czyli tych, które pamięta nasz „mózg emocjonalny” (ta część, która nie posługuje się językiem, tylko pamięta koloryt emocjonalny przeżyć) i traktuje jako wskazówkę na życie. Chociaż świadomie często trudno nam sobie przypomnieć fakty, okoliczności, w których odbieraliśmy tę lekcję życia. Najczęściej boimy się siły niszczącej złości, jeśli w naszej przeszłości powodowała ona znaczne problemy w relacji z rodzicami. Oni obrażali się, odtrącali okazując cierpienie, czy odpowiadali wybuchem, zbyt gwałtownie, a my uczyliśmy się, że z tej złości wynikają same złe rzeczy. Bo strach o relację z rodzicami i między nimi jest zawsze dużym problemem dla dziecka. Taką już mamy wbudowaną biologiczną i psychologiczną zależność od rodziców.
Źle myśleć o złości uczymy się też, kiedy nie umiemy wyrażać jej w konstruktywny sposób. Wtedy raz po raz wychodzi na to, że do dobrych rzeczy ona nie prowadzi. Co ciekawe, w języku polskim złość jest bardzo blisko słowa „zły”. Byłem zły w sensie uczucia, emocji i byłem zły w sensie oceny etycznej moich czynów czy mnie samego. To niefortunne, bo złość załapuje się na złą reputację. Już językowo. Z tej perspektywy zręczniej byłoby mówić zagniewany versus zły, ale zagniewany to mniej popularne słowo obecnie.
Często, chociażby podczas terapii małżeńskich pada ze strony zaskoczonego mężczyzny: „Nigdy mi tego nie mówiłaś.” I dopiero wtedy on dowiaduje się, że ją złościły skarpetki w salonie, kubek nieodstawiony do zlewu, mnóstwo szczegółów, które złożyły się na duży problem. Czy ma to związek z nieumiejętnością wyrażania złości?
Niemówienie latami o sprawach, które dają się we znaki to zawsze problem. To nie tylko problem z wyrażaniem złości, to także problem z wyrażaniem swoich potrzeb. Takie rozwiązanie nie sprawdza się na dłuższą metę. Zwłaszcza, jeśli przemilczamy coś tylko ze strachu. Choć mogę sobie też wyobrazić, że ta kobieta z przywołanej terapii mogłaby nie mówić o tych drobiazgach także z dobrych intencji, kiedy sama uważała, że przesadnie się tym przejmuje i nie chce zadręczać partnera. Jednak wtedy byłaby na to wewnętrzna zgoda i nie kumulowałaby się złość.
To dość skomplikowane, bo w rzeczywistości nawet świadoma intelektualna zgoda w stylu: „Odpuszczę te skarpetki, bo czepiam się bez sensu” to jedno, a emocje ciągną w dokładnie przeciwnym kierunku. I wtedy, tak naprawdę, zgody nie ma i złość może się w nas kumulować.
Kolejna sprawa to „czepianie się drobiazgów”, zafiksowanie uwagi na nich – kubek nie tam, buty nie w szafce. Czasem jest w tym rodzaj kompulsji, nad którą kobieta nie panuje. Musi to powiedzieć, sama nie może się uwolnić od tych drobiazgów. One ją męczą i ona męczy nimi bliską osobę. I tu warto przyjrzeć się sobie, bo przymus reagowania zawsze w ten sam sposób w niezbyt ważnych życiowo sprawach to sygnał wewnętrznego problemu.
Mężczyźni tę naszą dbałość o szczegóły często uważają za kobiecą, przepraszam za słowo, „upierdliwość”.
Bo jako mężczyźni często nie doceniamy pewnej różnicy w przeżywaniu estetyki otoczenia. Kobiety są zwykle na to bardziej uwrażliwione i wypadałoby zrozumieć ich większe potrzeby w tym zakresie. Trochę inaczej opiekują się światem i to jest całkiem dobre, bo świat staje się lepszym miejscem dzięki nim.
Jeśli jednak każdy kubek „nie tam” powoduje, że zęby się zaciskają, to pomyślałbym o jeszcze jednej sprawie. Często te drobiazgi to tylko pretekst do wyzwalania złości, której przyczyna kryje się za ważniejszymi problemami w związku ciągnącymi się miesiącami, a nawet latami. I kiedy złość na mało ważne rzeczy przykrywa sedno problemu, to w efekcie dochodzi do poważnych, ale jałowych konfliktów. Fiksujemy się na drobiazgach i walczymy bez sensu o odstawiony kubek, zamiast skupić się na faktycznym problemie.
Jednak często kierujemy złość w stronę drobnych rzeczy – kopiemy drzwi, które się nie chcą zamknąć, gdy nam się spieszy, rzucamy nożem, bo nie jest wystarczająco ostry. Czy błędnie kierujemy swoimi emocjami? Dlaczego łatwiej „wyżyć się” nam na przedmiocie, niż poszukać faktycznej przyczyny naszej złości?
Łatwiej złościć się na przedmioty, bo mniej kojarzą się z relacjami z ludźmi, które nasz „emocjonalny mózg” pamięta. Czyli wtedy uruchamia się mniej lęku przed niszczącym dla relacji działaniem złości. Złość zmienia adresata, przedmioty zostają trochę spersonifikowane, a my tworzymy sobie wirtualną relację z nimi: „ten pieprzony nóż mi nie kroi”. Czyli jestem ja, jest on-nóż i nie chce mi kroić, czyli zaniedbuje moje potrzeby, lekceważy, nie daje czego ja chcę. A zwykle zaniedbane są inne ważne potrzeby w życiu, przez co obniżył się nam próg tolerancji na frustrację.
Czy kiedy czuje się pani radosna, naprawdę w środku zadowolona, rozluźniona to zdenerwuje panią taka rzecz jak tępy nóż? Nie, wtedy to błahostka, wystarczy wziąć drugi albo naostrzyć go. Ostrzenie też może być fajne, a czemu nie? Ale jeśli czuję, że żyję z mężem, z żoną obok siebie, brakuje mi zainteresowania bliskiej osoby, przyjaznego nastawienia, jestem zmęczony, spieszę się prawie codziennie, niedosypiam, nie mam czasu dla siebie, na poczytanie, spacer, cokolwiek – to wtedy „ten cholerny nóż nie chce mi kroić pomidora!” i walę nim o ziemię.
A co ze złością na dzieci? Nie jesteśmy ze stali, mi samej zdarza się wściekać, kiedy po raz kolejny proszę o wrzucanie brudnych ubrań do kosza. Tyle tylko, że w Polsce panuje kult Matki Idealnej, która przecież na dzieci złościć się nie będzie. Ma do niej prawo, czy nie ma?
Ma prawo, nie ma prawa – a kto ma go udzielić? Lepiej patrzeć na znaczenie sytuacji niż w analizować w kategoriach norm. Jest tyle ładnych norm, a ludzie ich co rusz nie przestrzegają. Mi się wydaje, że matka może się złościć, jak każdy inny człowiek. Bo przecież matka to też człowiek. Natomiast tak się składa, że ma obok siebie mniejszego człowieka, mocno reagującego na tę złość. I to trzeba uwzględnić. Dlatego warto odpowiedzieć sobie na pytanie, jak często się złoszczę, w jaki sposób to robię, jak długo to trwa. Czy kiedy złoszczę się o bałagan w pokoju, to umiem to nazwać wprost i złość mi przechodzi, czy może mam zaraz dość tego dzieciaka w ogóle i dopiekam mu obraźliwie.
Jest jednak różnica między: „No piany zaraz dostanę, czemu te rzeczy nie mogą znaleźć drogi do kosza” a „Ty bęcwale, wpędzisz mnie do grobu”. Niszczące jest też karanie dystansem, niechęcią i ciszą. Ale to coś innego, niż zapowiedź: „Sorry, muszę wyjść na chwilę ochłonąć”. Poza tym reszta relacji z dzieckiem, poza momentami złości, ma wielkie znaczenie. Jeśli mamy dobry kontakt, lubimy się, rozumiemy, gadamy, żartujemy – to umiarkowana złość nie powinna być wielkim problemem.
Ale kwestia złoszczenia się na dzieci dotyczy tak samo ojców, także cały powyższy komentarz odnosi się tak samo do tatusiów.
Różne przestrzenie otwieramy dla złości. Złościmy się przecież także (albo tylko) na siebie, że znowu nie schudłam, nie podołałam diecie, że jestem zbyt mało zorganizowana, czy ta złość jest destrukcyjna?
Tu jest subtelne, ale bardzo ważne rozgraniczenie: kiedy coś w moim postępowaniu rozczarowuje mnie, to czy złoszczę się na siebie czy na swoje ograniczenia. To fundamentalna różnica. Jak złoszczę się na siebie, to atakuję siebie, krytykuję, tracę do siebie sympatię. To niszczące. Jeśli złoszczę się na swoje ograniczenia, to wciąż widzę tą siebie, która jest fajnym człowiekiem, tyle, że ze słabościami. Wtedy mam dobrą relację ze sobą, to znaczy ten fajny człowiek może chcieć sobie samej pomóc przezwyciężyć słabości. Mogę się zaopiekować sobą, ruszyć do działania zamiast sobie dokopywać.
Inna sprawa, że możemy mieć też po prostu zbyt duże wymagania wobec siebie, co spowoduje częste rozczarowania.
A dlaczego złoszczą nas inni ludzie?
Bo wychowaliśmy się wśród ludzi, oni byli potrzebni do przetrwania. I tak zostało, że od innych ludzi zależy zaspokojenie części naszych potrzeb w życiu. Kiedyś, u małego dziecka właściwie wszystkie potrzeby były w rękach opiekunów. Jesteśmy więc relacyjni, potrzebujemy interakcji z innymi. Te relacje muszą mieć odpowiednią jakość, żebyśmy mogli poczuć się dobrze. A ludzie zawodzą, nie są idealnie dopasowani i wtedy pojawia się frustracja. Złość, jak każda inna emocja, to system szybkiego ostrzegania, źródło błyskawicznych danych o własnej sytuacji. „Jestem ignorowany”, „brakuje mi życzliwości”, „nie podobam się”, „tęsknię za czułością” są sygnałami zachwiania w relacji.
Sygnałami zagrożenia, na które uruchamia się złość i daje znać, że trzeba coś zmienić. Kiedy jest konstruktywna, może pomóc naprawić tę sytuację – czasem wystarczy powiedzieć o swoich potrzebach, jakoś zaprosić do kontaktu. Często jednak złość, albo nie jest wyrażana konstruktywnie – na przykład zbyt atakująco, a czasami uruchamia się zbyt łatwo, co wprowadza nas w błąd sugerując nam co chwilę, że już coś poważnego i złego dzieje się w relacji. Jeśli tak nadinterpretowujemy drobne niedopasowania w relacji, to kosztem jest wiele czasu spędzane w poczuciu zagrożenia, którego właściwie nie ma. I rozliczanie bliskiego człowieka z win, których nie popełnił. Wtedy zagrożenie istnieje bardziej w naszym umyśle, niż w sytuacji zewnętrznej. Jednak problemem będzie też przeciwna sytuacja, kiedy bagatelizujemy różne zaniedbania emocjonalne, które nas spotykają i latami biernie żyjemy w podskórnej frustracji, która zatruwa radość życia.
Zatem co jest lepsze dla funkcjonowania człowieka i jego zdrowia – złoszczenie się i wyrzucanie z siebie tej złości – przez chociażby awanturę, tłuczenie talerzy, czy jej tonowanie, praca nad sobą tak, by złość nami nie kierowała?
Patrząc w dłuższej perspektywie, wiele zależy od tego jak wyrzucamy tą złość. Ale nawet impulsywne rozładowanie złości pod jednym względem doraźnie jest zdrowsze, niż jej długotrwałe tłumienie, bo nie powoduje napięć w ciele i złych zmian metabolicznych. Powoduje jednak szkody, bo zastrasza i krzywdzi innych ludzi, wywołuje poczucie winy w nas samych i przez to na dłuższą metę też zatruwa. Dlatego długoterminowo patrząc na nasze życie i relacje to właśnie praca nad sposobem doświadczania złości oraz nad jej wyrażaniem jest lepszym rozwiązaniem. Lepiej mieć miejsce w sobie na złość, czyli móc ją odczuwać i skupiać uwagę na tym odczuciu, rozumieć co ją wywołuje i wybierać sposób jej wyrażania. Ale warto też pamiętać, że czasem jest też miejsce na impulsywne i gwałtowne wyrażanie złości, choćby przy obronie w sytuacjach zagrożenia życia czy zdrowia, albo kiedy to tłuczenie talerzy jest kulturowo akceptowane i wszystkim się w zasadzie podoba.
Samodzielna praca nad emocjami jest możliwa w pewnym zakresie, w niektórym momentach bywa jednak zbyt trudna. Niełatwo samotnie odkrywać i przekraczać wszystkie swoje uwarunkowania. Jesteśmy relacyjni, potrzebujemy pomocy w trudnych zadaniach. Wtedy można korzystać z warsztatów czy psychoterapii.
Dziękuję za rozmowę.
Paweł Malinowski, certyfikowany psychoterapeuta PTP, prowadzi psychoterapię indywidualną i grupową, a także warsztaty umiejętności psychologicznych, w tym warsztaty „Natura złości – czyli kiedy złość niszczy, a kiedy buduje” w Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie.