– Stary, mogę wpaść? – Zadzwonił.
– Jasne, dawaj.
Po kilkunastu minutach rozległo się pukanie do drzwi. Wyglądał jak zbity pies. Mój przyjaciel, który zawsze tryskał energią, tym razem mruknął tylko zdawkowe „Mogę?” i wszedł. Postawił flaszkę na stole i raczej tępym wzrokiem gapił się w ścianę. Nie wiedziałem, czy pytać, co się stało, czy poczekać, aż sam zacznie mówić.
– Odeszła – wydukał.
– Co odeszła?
– Nie co, tylko kto! – ożywił się na chwilę. – Beata, spakowała się, wyprowadziła, zabrała dzieci.
Zatkało mnie na chwilę. W głowie przesunęły się obrazy, kiedy widywałem ich razem – ona zawsze zajęta dzieciakami, on pijący z nami i dobrze się bawiący. Taki porządek. Ale nigdy nie słyszałem, żeby któreś narzekało. Jesteśmy kumplami od lat, ale nie mówił, że coś między nimi jest nie tak.
A później zaczął opowiadać tę ich historię, którą słyszałem już zdecydowanie zbyt wiele razy. Że on nie wiedział, że coś jest nie tak, że ona nie dawała mu żadnych sygnałów, że jak mogła tak po prostu odejść, że na bank kogoś ma, że on nie ma pojęcia, co się stało.
No dobra, jestem po rozwodzie już dobrych kilka lat. Kiedy moja żona oznajmiła mi, że odchodzi, byłem dokładnie w tym samym stanie. Siedziałem, gapiłem się w ścianę, a w głowie rozbrzmiewały te same myśli. Za chwilę zacznie się wściekać, krzyczeć, że to pie*doli, że zmarnowała mu najlepsze lata życia, że przecież on harował na tę rodzinę, wszystko z siebie dawał, że ona niewdzięczna, że w dupie się jej poprzewracało. Miałem dokładnie tak samo. Tyle w sobie złości, żalu, że przez długi czas nie chciałem widzieć winy w sobie. Ona – moja żona była wszystkiemu winna, tak uważałem. Bo przecież jak mogła mnie zostawić? Mnie? Który ją kochał, który był w stanie wszystko dla niej zrobić, który się poświęcał dla tej rodziny? Nie dawało mi to spokoju, chciałem wiedzieć, co ze mną było nie tak, że ona jednak odeszła. O nie – na początku chciałem znaleźć wszystkie najdrobniejsze szczegóły, żeby to ją obarczyć winą za rozpad naszego małżeństwa. Zacząłem rozmawiać z kobietami – przyjaciółkami, koleżankami z pracy, znajomymi, panią z warzywniaka, obcymi poznanymi na różnych imprezach. Mówiłem: „Żona mnie zostawiła. Nie rozumiem dlaczego. Miała wszystko – dom, samochód, wakacje, dzieci, moją miłość, a jednak mnie zostawiła mówiąc, że to moja wina. Rozumiesz? Moja wina, kiedy to ja dawałem tej rodzinie wszystko, co mogłem!”. I wiecie, co usłyszałem?
Kiedy ostatni raz powiedziałeś, że ją kochasz?
Kiedy zabrałeś dzieci z domu mówiąc: „Odpocznij, kochanie”.
Kiedy ugotowałeś dla niej i dzieci obiad nie oczekując podziękowań i zachwytów?
Kiedy zabrałeś ją na kolację?
Kiedy wyszedłeś z nią do kina?
Kiedy kupiłeś jej kwiaty, książkę, biżuterię – ot tak, bez okazji?
Kiedy ostatni raz zaskoczyłeś ją prezentem tylko dla niej, a nie czymś praktycznym do domu?
Kiedy powiedziałeś jej, że cudownie wygląda?
Kiedy powiedziałeś jej, że pożądasz jej tak, jak pierwszego dnia, gdy się poznaliście?
Kiedy powiedziałeś jej, że jest piękna?
Kiedy zabrałeś ją na wspólny weekend, zorganizowałeś wszystko, łącznie z opieką nad dziećmi?
Kiedy zaplanowałeś wspólne wakacje?
Kiedy powiedziałeś, że jesteś z niej dumny?
Kiedy złapałeś ją za rękę podczas wspólnego spaceru?
Kiedy wysprzątałeś całe mieszkanie robiąc jej niespodziankę?
Kiedy podziękowałeś jej za to, że jest?
Kiedy powiedziałeś, że cieszysz się, że masz z nią dzieci i że jesteś dumny, że są do niej podobne?
Kiedy wymasowałeś jej stopy?
Kiedy pozwoliłeś wybrać jej wieczorem film i choć to był łzawy dramat obejrzałeś go razem z nią?
Kiedy przykryłeś ją kocem, gdy popołudniu zasnęła na kanapie i zabrałeś dzieci, żeby jej nie przeszkadzały?
Wiesz, jakie ciasto lubi najbardziej?
Wymienisz jej ulubione kolory?
Co ostatnio czytała/oglądała?
Jaki ma kolor płaszcza?
Jak wygląda jej ulubiona sukienka?
O co pokłóciła się ostatnio z koleżanką z pracy?
Jak się nazywa jej ulubiony aktor?
O czym marzyła?
Dzisiaj te pytania nieustannie rozbrzmiewają mi w głowie. Na początku się obrażałem, wściekałem, pytałem: „A co to? Przesłuchanie? Jakie to ma znaczenie?”. Ale z czasem zaczął do mnie docierać sens tych słów. Zacząłem rozumieć, że to ja nawaliłem. Miałem żonę. Byłem przekonany, że będzie ze mną do końca, bo mnie kocha. Bo ja kocham ją. Jednak im dłużej byliśmy razem, tym bardziej się do niej przyzwyczajałem, jak do nieodłącznej części naszego mieszkania. Była. I miała być zawsze. Bez moich starań, bez moich o nią zabiegań. Dawałem jej to, co materialne, sam będąc nieobecny w jej życiu.
Rozpłakałem się jak dziecko, kiedy po kilku latach, podczas jednej z naszych rozmów a propos dzieci spytałem ją: „Wiesz, jakie ciasto lubię najbardziej?”, a ona odpowiedziała bez zawahania, jak na to, jaki jest mój ulubiony kolor, wymieniła też moje trzy ulubione filmy. Śmiejąc się pytała, czy to jakiś quiz. Byliśmy małżeństwem przez 14 lat, przez cholerne 14 lat nie zauważyłem, co lubi jeść moja żona, w jakim kolorze ma sukienki, czy woli długie czy krótkie kolczyki. A ona – cztery lata po naszym rozwodzie nadal tak wiele o mnie wiedziała… To wtedy zrozumiałem… To wtedy do mnie dotarło, że nic nie byłem wart w tym małżeństwie, że sam doprowadziłem do tego, że ona odeszła, choć mnie kochała, ale nie była w stanie trwać w samotności przy mnie. Bo była samotna, nawet gdy ja siedziałem obok niej nie zauważając jej smutnych oczy, nie słysząc jak mówi, że jej mnie brakuje… że nas już nie ma…, że nie ma siły nieustannie się starać.
Spojrzałem na swojego przyjaciela. Nie wiem, czy ma szansę odzyskać swoją żone, ale jeśli kocha, niech spróbuje. Jeśli ona nadal kocha jego. Tylko najpierw on musi zobaczyć winę także po swojej stronie, a nie tylko po jej.