Go to content

Zanim zdążymy z uśmiechem na twarzach zasiąść przy wigilijnym stole i życzyć sobie wszystkiego najlepszego, pospolicie padamy na mordy

Fot. iStock

Polacy coraz częściej zamiast wyprasowanego obrusu i bulgoczącej w kuchni kapusty z grzybami wybierają wyjazd pod palmy lub na ośnieżone stoki. Według portalu travelplanet.pl już nawet 20 procent więcej Polaków w stosunku do ubiegłego roku pożegna się z klasycznym anturażem na rzecz odpoczynku poza stołem i poza więzieniem jedynej muszli klozetowej na kilkanaście doszczętnie rozregulowanych żołądków. Dlaczego odchodzimy od szlagierów, rzucamy wszystko i uciekamy w nieznane? Co właściwie popycha nas do takich wyborów i czy warto pluć sobie za to w twarz?

„Okna pomyte? Masz już prezenty? U kogo w tym roku? Znowu u mnie? Matko, trzeba będzie dokupić talerzy…”. Takimi sloganami zaczyna się przeciętny listopad, a co u niektórych lubiących życie w utrapieniu – wczesny październik. Zanim zdążymy z uśmiechem na twarzach zasiąść przy wigilijnym stole i życzyć sobie wszystkiego najlepszego, pospolicie padamy na mordy z przepracowania i ekstremalnie podkręconego tempa ostatnich tygodni. Zamiast faktycznie życzyć wujkowi zdrowia i spokojnej emerytury, zasypiamy nad barszczem i zastanawiamy się, kiedy sobie pójdzie. Ale przecież nie o tym dudni świąteczny duch. To nie tam tkwi sens!

Przede wszystkim za mocno się spinamy wpadając w studnię konsumpcjonistycznego społeczeństwa nastawionego jedynie na brać i mieć. Zaczynamy, jak ogłuszone gołębie, tłuc dziobami na oślep w betonowe ściany nie wyciągając wniosków i nie podejmując próby przelotu nad przeszkodą. Jesteśmy bywalcami marketów, pchamy do koszyków co wydaje nam się niezbędne, a później w czterech ścianach mieszkań narzucamy niewolnicze tempo pracy przed coroczną imprezą, o której dwie godziny później nikt już nie będzie pamiętał. Sałatki, potrawy, najlepsze słodycze i pomarańcze w takich ilościach, jak kiedy faktycznie były niedostępne. Na dosłownie chwilę przed gwiazdką tworzymy dziwnie wynaturzowiony obraz sklepów, hipermarketów, w którym jawią się jak przepastna jaskinia Ali baby, zamykająca się na czas i hasło.

Jak chomiki w kołowrotkach zapierniczamy dookoła z poczuciem celu na końcu tego biegu, a tak naprawdę rok w rok czeka nas dokładnie ta sama sekwencja wydarzeń: ugotuj, postaw, zbierz niedojedzone, pozmywaj, ciasto, kto pierwszy do toalety? Z misyjnej treści i przekazu religii, w których zawarty został magiczny wycinek wiary, zrobiliśmy wale nie taki tani reality show zapominając o co w tym wszystkim chodziło.

A chodzi wcale nie o dobry majonez i sałatkę warzywną, chociaż stanowią one część tej dobrej tradycji. Nie chodzi o wypolerowane parkiety i poprasowane zasłony, a o walkę i małe – wielkie zwycięstwa wyższych idei. Miłości, dobroczynności, wybaczenia,  uczciwości, miłosierdzia. O to żeby unieść się na chwilę dwa centymetry nad ziemią i przestać nareszcie potykać się o gnuśność, żal, pretensje i nienawiść. Podać sobie i komuś rękę, zaprosić do dialogu po latach. O to.

Kiedy rozmawiam z ludźmi, pytam się jak spędzają w tym roku święta i gdzie, to niejednokrotnie pada odpowiedz „wyjeżdżam”, która z roku na rok coraz mniej mnie zaskakuje. Na twarzach globtroterów i spontanicznych, świeżych uciekinierów tradycji rysuje się niespotykana wolność i zadowolenie. To grupa tych ludzi, która spróbowała uwolnić się od ciężaru oczekiwań społecznych i wygórowanych norm narzuconych przez tempo rozwoju. To ci sami, co jeszcze dwa lata temu stali w serpentynach na wędlinach w dyskoncie, a teraz rolują skarpety w kulki i uciskają w turystyczne plecaki.

Mam przeczucie, że to jednak bardzo szczęśliwi ludzie, którzy nie poddali się praniu na własnych głowach i porzucili konwenanse. Taka grupa łapiących w tym roku świeże powietrze w płuca, stojąca w kubkiem herbaty na ośnieżonym balkonie jakiegoś wiejskiego przybytku, która właściwie dopiero teraz ma czas zatrzymać się i oddać głowę zdrowemu przeżywaniu.

Oprócz tego, że sami pchamy się w świąteczny kojec jak owce gnające za tłumem na oślep, to jeszcze bardzo porządnie zza pleców szturcha nas oczekiwanie zawodowe. Praca do ostatnich chwil na kasie czy za monitorem korporacyjnego komputera, Wigilia, do której już nawet nie macie czasu usiąść z czystymi rękoma, bo dopiero wróciliście ze zmiany. W dzisiejszym społeczeństwie nie ma miejsca na oddech potrzebny na właściwy odbiór niewątpliwego wydarzenia jakim są Święta Bożego Narodzenia. Stopień wyssania z energii, prędkość przemiału zdarzeń w codziennym świecie nokautują nawet najbardziej optymistyczne osoby.

Pamiętajcie o jednym. Nie musicie od razu wyjeżdżać, jeżeli to nie ten złoty środek, do którego warto dążyć. Ale zanim wpadniecie w nurt gwiazdkowej schizofrenii zastanówcie się czy nie ma ważniejszych kwestii niż jajko w majonezie i okna bez smug. Znajdźcie czas na powolne zasiadanie na osiedlowej ławce i podziwianie lampek na cudzej choince, a być może jeszcze kiedyś poczujecie co tradycja ma na myśli. Tego wam i sobie życzę. Pakuję torby. W tym roku uwalniam siebie i swoją rodzinę.