Go to content

Najgorszy moment to ten, gdy uświadamiamy sobie, że nikt nie jest nam dany raz na zawsze

Jacek Korzeniewski Fotografia

Kiedyś usłyszałam słowa, że stratę męża/partnera przeżywa się bardziej niż utratę dziecka. Bo dziecka się nie wybiera, bo ma się świadomość, że dziecko jest na chwilę, a męża/partnera wybiera się z założenia na całe życie. Swoje życie, nie jego.
Jak prawdziwe i „moje” są to słowa, przekonałam się ostatnio. Od razu uprzedzam, że to nie będzie tekst ani łatwy, ani przyjemny, ale, jak zawsze, mój.

Narodziny drugiego dziecka, w przeciwieństwie do pierwszego, były przeze mnie wyczekiwane. Chciałam, żeby drugi syn był już z nami. Bałam się jak cholera, czy dam radę ogarnąć rzeczywistość z 22-miesięcznym, absorbującym całą naszą uwagę bąblem i noworodkiem, któremu trzeba poświęcić czas przynajmniej na karmienie, przewijanie i usypianie, ale też chciałam już przytulić kopiące mnie w żebra ruchliwe zło. Po powrocie do domu starszy syn okazał się niezwykle dzielnym małym człowiekiem. Choć cała sytuacja z „intruzem” w pierwszych godzinach zdecydowanie go przerosła, bo chciał mieć mamę po 5 dniach nieobecności tylko dla siebie, w kolejnych dobach spokojnie skracał dystans. Niestety po tygodniu nasz starszak zachorował. Konieczna była hospitalizacja.

Jak jeszcze dziś o tym myślę, mam łzy w oczach. Ponieważ karmienie piersią jest dla mnie priorytetem, nie było możliwości, abym została ze starszym synem w szpitalu. Została babcia – niezastąpiona pomoc. Przy wsparciu mojej bratowej zajmowała się wnukiem i spędziła z nim całe długie 10 dni w szpitalnej sali z przerwą na weekend, kiedy to tata nie musiał pracować.

Ten smutny wzrok, mój syn z podkrążonymi oczami, bladą skórą, patrzący na mnie przez łzy i mówiący: „Babcia, zostaw. Mama zostanie z Markiem” wrył mi się tak głęboko w pamięć, że boli jakby to działo się teraz. A mama mogła zostać tylko na chwilę, bo szpital w sąsiednim mieście, a w domu noworodek, którego trzeba znowu nakarmić. Myślałam, że oszaleję z bezsilności, z żalu, a dodatkowo tydzień po cesarskim cięciu nie mogłam nawet wziąć syna na ręce i przytulić mocno. Wtedy myślałam, że nie można przeżywać nic gorszego niż strach o własne dziecko. Aż do pewnego popołudnia.

Mąż wrócił do domu później, ponieważ jego firma organizowała pracownikom badania USG. Robiłam obiad. Kilka miesięcy wcześniej ta sama firma organizowała rozszerzone badania krwi. Wyniki mąż miał dobre, można powiedzieć, że książkowe, więc USG potraktowałam jako oczywistą konieczność – coś jest za darmo, to czemu nie skorzystać. Okazało się, że USG nie było tylko sprawdzeniem, że mąż jest zdrowy.

„Okazało się, że coś tam mam” – mąż, jak zwykle, lakonicznie zakomunikował, co miał do zakomunikowania. Kiedy przeczytałam wyniki, zdałam sobie sprawę, że te moje 2 metry szczęścia nie są mi dane tak na pewno na zawsze. Jak człowiek słyszy słowo „guz”, to od razu ma w głowie najczarniejsze myśli. Wieczorem stałam pod prysznicem i ryczałam jak bóbr. Nie jestem przesądna i nie uważam, że nie wolno myśleć i zakładać najgorszego, bo to się spełni. Uważam, że lepiej zakładać najgorsze i potem po prostu być pozytywnie zaskoczonym.

Jak działa publiczna służba zdrowia, każdy chyba wie. Wiadomo było, że w kolejce nikt, kogo stać, czekać nie będzie i sam sobie zapewni leczenie. To popołudnie to były telefony, telefony, telefony. Szybki research i wiedziałam, jak wyglądają terminy w przychodniach w połowie województwa. A potem już prywatne wizyty: lekarz specjalista, biopsja i oczekiwanie na wynik.

I ciągle ta myśl z tyłu głowy, że może nas czeka najgorsze, że jak te guzy okażą się złośliwe, to będzie prawdziwy rock and roll. Bo w domu małe dzieci, ale najważniejszy jest teraz mój mąż. Bo ja bez niego nie umiem funkcjonować. I nie jest to uzależnienie i ubezwłasnowolnienie. Ja sobie doskonale w życiu radzę, zarabiam, to ja organizuję dom i to ja „inwestuję” to, co zarabiamy razem. Organizuję też wiele innych rzeczy poza domem, mam wielu znajomych, najlepszych przyjaciół pod słońcem. Mogę funkcjonować jako osobna jednostka i nawet funkcjonuję całkiem nieźle. Tylko tym moim azylem jest mój mąż. Tak, kilka razy w miesiącu myślę o tym, czy, jak go w ogrodzie zakopię z workiem wapna, to mnie posadzą i ewentualnie na jak długo (i czy będę musiała odsiedzieć wyrok z dziećmi, czy jednak będę miała święty spokój). Tak, kilka razy w roku mam ochotę go udusić lub wepchnąć pod samochód na spacerze. Ale jak jestem zmęczona po pracy, jak jestem zmęczona dziećmi, jak mam zły dzień, albo jak coś mi się uda, to właśnie mój mąż jest tym moim azylem, to w jego ramionach się chowam, aby się wypłakać albo żeby się podzielić swoją radością.

I choć wszyscy wkoło mówili, że przecież musi być dobrze, że na pewno wszystko dobrze się skończy, to ta myśl z tyłu głowy, że jednak coś może pójść inaczej, niż zakładamy, nie dawała się wygonić. Bo codziennie widzę, jak na nowotwory umierają dzieci, nawet takie kilkumiesięczne, więc fakt, że mój mąż jest młodym, wyglądającym zdrowo mężczyzną, nie był na tyle przekonujący, aby mnie zupełnie uspokoić.

I tego płaczu pod prysznicem było codziennie dużo. Jedna rzecz tylko mnie uspokajała bardziej niż inne. Bo ja z tym moim mężem spędzam tyle czasu, ile tylko mogę. Wprawdzie czasem ja przed jednym monitorem, on przed drugim, ale obok siebie. Przeżywamy to nasze życie na 100% i ile się da ze sobą, jednocześnie nie rezygnując z realizowania swoich pasji.

I w dniu imienin mąż otrzymał wyniki. I się okazało, że wprawdzie jasno jeszcze nie jest, ale nie jest już ciemno, bo to nie nowotwór, bo z tym da się żyć. I ja już wiem, że sama myśl o tym, że mogę stracić męża jest dla mnie niewyobrażalnym ciężarem.

Ta cała sytuacja nauczyła mnie jednego. Wiem, że niczego nie żałuję. To najlepsze uczucie na świecie…

Tekst powstał pięć miesięcy temu… Dziś jest już po operacji. Jeszcze nie znamy wyników badań, ale już możemy bać się mniej. Co się czuje pod salą operacyjną? Współczuję każdemu, kto musiał to czuć. Nie rozumiem, jak można pod tę salę ukochanej osoby nie odprowadzić i pod tą salą nie czekać…