Właściwie nie wiem, dlaczego do ciebie piszę. Minęło kilka lat, ty pewnie nawet mnie nie pamiętasz, może podobnie jak mojego byłego męża. W końcu się wam nie ułożyło, każde poszło swoją drogą, ale to ciebie za to nienawidziłam i winiłam. Bo kto inny mógł być winny tragedii jaka wydarzyła się w moim życiu, jeżeli nie ty.
To ty odebrałaś mi męża, zniszczyłaś wszystko to, w co ja włożyłam swoją energię. Wkradłaś się jakimś podstępem w naszą codzienności i skradłaś ją nam kawałek po kawałku. Najpierw odebrałaś wspólne wieczory, później weekendy, noce, by w końcu zabrać wszystko. Nie chciałam słyszeć, że wina nie jest jednostronna, że warto spojrzeć szerzej, że to pomaga. W dupie miałam te mądrości. Siedziałam i wyłam, bałam się, straciłam poczucie bezpieczeństwa, pewność, plany na przyszłość. Zostałam z ogromną stratą, której nie byłam w stanie w sobie pomieścić. A ty? Ty bawiłaś się w najlepsze z moim mężem. Kiedy ja cierpiałam, wy planowaliście wakacje, urządzenie sypialni, chodziliście na kolacje, do kina. Umawialiście się z naszymi wspólnymi znajomymi. Nawet nasze dzieci zabrałaś do zoo, podczas gdy ja każdego dnia walczyłam ze sobą, by zrobić im obiad.
Życzyłam ci najgorzej na świecie. Nie mogłam na ciebie patrzeć, na tę twoją buzię roześmianą. Powtarzałam sobie, że drzemie w tobie coś złego, co w końcu mój mąż zobaczy. Tak się nie stawało, a ja byłam coraz bardziej rozżalona, choć nie traciłam nadziei, że on wróci. Tak, nawet o tym nie wiesz, czekałam na niego bardzo długo. Miałam nadzieję, że przejrzy na oczy, że zrozumie, że jestem lepsza od ciebie.
Kiedy nie wracał, nauczyłam się żyć bez niego, a z czasem także i bez ciebie. Rozwód, podział majątku, opieka nad dziećmi. Poszło gładko, bo on nie chciał mnie bardziej krzywdzić. Za to dziś jestem mu wdzięczna.
Kiedyś natrafiłam na artykuł o związkach, a raczej o ich rozpadzie. Ktoś punkt po punkcie wyliczał, co staje się powodem rozwodu. Nie było tam innej kobiety. Za to były rzeczy, których wcześniej nie dostrzegłam. Brak rozmów, wieczne oczekiwania, pretensje. Zobaczyłam moje małżeństwo przez pryzmat tych błędów – obopólnych, bo i ja i mój były mąż nie byliśmy w niczym lepsi, oboje przyłożyliśmy rękę do tego, co się stało.
Poszłam na terapię, chciałam to wszystko zrozumieć, ułożyć sobie w głowie. I tak dotarło do mnie, że twoje pojawienie się w naszym życiu nie było przypadkowe, było konsekwencją wielu składowych, do których także i ja, niestety, się przyłożyłam. Rozstaliście się, a ja nie poczułam radości czy ulgi. Myślałam wcześniej, że będę triumfować, jeśli wam nie wyjdzie. Nic takiego nie miało miejsca. A ty właściwie zniknęłaś zupełnie z mojego życia. Od dłuższego czasu nie interesował mnie wasz związek, ty, twoje życie. Zaczęłam żyć swoim, choć gdzieś drzazga w sercu została.
Minęło osiem lat. Dzieci właściwie za chwilę dorosłe. Ja mam dobre życie. Mój były mąż chyba też. Ciebie czasami widuję. Mijamy się samochodami, może raz na pół roku migniesz mi w jakieś galerii handlowej. Nie boję się już ciebie. Nie napawasz mnie lękiem, nie śni mi się, że odbierasz mi wszystko, jak to bywało kiedyś. Te koszmary były straszne, nawet skarpetki kazałaś mi ściągać ze stóp. Zostawiałaś mnie nagą w tych snach.
Nie wiem, czy masz męża, dzieci, jak wygląda dzisiaj twoje życie, ale, kiedy ostatnio obudziłam się w środku nocy, poczułam, że muszę tobie wybaczyć. Że czas to zrobić, by pójść dalej. Bardzo dużo czasu poświęciłam na pracę ze sobą, na zrozumienie swoich mechanizmów, dostrzeżenie fałszywych przekonań. Dało mi to siłę i pewność, że podążam dobrą dla siebie drogą. Wybaczenie, to ostatni punkt. Myślę, że wybaczyłam ci już dawno, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nazwanie swoich uczuć przyniosło mi ogromną ulgę. Wtedy w nocy wyszeptałam: „Wybaczam ci” i poczułam spokój. I wdzięczność za to uczucie.
Dlatego piszę, bo chcę, żebyś wiedziała, że nie mam do ciebie żalu, nie mam złości, zawiści, zazdrości. Jest wybaczenie, które jednocześnie staje się pożegnaniem z tym, co było, zamknięciem drzwi i otwarciem zupełnie nowych.