Myślisz dzisiaj, że twoje życie jest do niczego? Że jesteś w potrzasku i nic, ale to kompletnie nic nie jesteś w stanie zrobić, żeby to zmienić? Jesteś przed 40-tką, może tuż po i masz wrażenie, że to już koniec, że zmarnowałaś wszystkie okazje, zaprzepaściłaś swoje szanse.
Tkwisz w nieudanym związku i wstydzisz się przyznać, że na towarzysza swojego życia wybrałaś faceta, którego już nie kochasz? Ale co zrobić, skoro może za zakrętem nic na ciebie nie czeka?
Opowiem ci coś, opowiem ci moją historię wierząc, że odnajdziesz nadzieję, która da ci siłę i odwagę do zmian.
Nie spodziewaj się fajerwerków, zwrotów akcji. Jestem kobietą, którą mijasz na przystanku autobusowym, w drodze do pracy. Blondynką, która niespecjalnie rzuca się w oczy. Zapracowaną, ale zawsze uśmiechniętą.
Byłam dyrektorem regionalnym sprzedaży z olbrzymią i nieustannie rosnącą liczbą obowiązków. Odpowiedzialną za wyniki czterech dużych województw. Zarządzałam ludźmi i nigdy nie zastanawiałam się, czy mi się to podoba czy nie. Dzisiaj, kiedy o tym myślę, mam poczucie, że byłam jak taki koń, co to idzie z klapkami na oczach ciągnąc swój wózek, do którego ludzie co chwilę coś dorzucają. Ale on idzie, krok po kroku, choć coraz mu trudniej. I śmieje się, tak jak zawsze. Z tym swoim przyklejonym do twarzy uśmiechem.
Pozwoliłam sobie wejść na głowę innym ludziom. Wejść na głowę i za przeproszeniem nasrać mi na nią. Każdy robił, co chciał. Wypełnić za kogoś papiery? Nie ma problemu. Zastąpić? Żaden kłopot? Dzień wolny, bo dziecko chore? Okej, ja zostanę dłużej, w końcu nie mam dzieci.
Nie mam dzieci i nie chcę wracać zbyt wcześnie do domu, bo do czego? Do faceta, z którym byłam już kilka lat i który pomimo moich nacisków nie chciał brać ślubu? A ja tego potrzebowałam. Chciałam się zdefiniować, chciałam móc mówić: „To jest mój mąż”, „jestem jego żoną”. On tego nie rozumiał, wyśmiewał te moje – jak je nazywał fanaberie, i coraz częściej zaglądał do kieliszka. Uśmiechałam się i mówiłam, że to nic takiego. Że przecież każdy pije drinka, żeby odstresować się po pracy, po ciężkim tygodniu. Oddalaliśmy się od siebie. Mi przestało zależeć na małżeństwie, a on wyczuwając to pewnego dnia poprosił mnie o rękę. To wtedy w jednej sekundzie dotarło do mnie, że nie chcę z nim być, że nie chcę z tym człowiekiem spędzić reszty mojego życia. Daliśmy sobie szansę, zbagatelizowałam to, co podpowiadała mi intuicja. Może to chwilowy kryzys, może za chwilę ta miłość, którą zgubiliśmy, wróci?
On nadzieję na zmianę topił coraz częściej w kieliszku, ja uciekałam do pracy, nie chciałam widzieć ciągów, w które wpadał. Byłam w toksycznym związku, w którym dałam sobie wmówić, że nic nie jestem warta i że to, jak wygląda nasze życie, jest tylko i wyłącznie moją winą… Zmiana, to nigdy nie jest decyzja podjęta z dnia na dzień, z godziny na godzinę, choć chciałybyśmy tak myśleć. Potrzebny jest czas, który minuta po minucie, godzina po godzinie pokazuje ci, w jakim piekle żyjesz, który każdego dnia odkrywa tylko jedną kartę, żebyś się nie przestraszyła, żebyś zebrała w sobie odwagę i siłę, by odejść.
Po siedmiu latach związku spakowałam się w dwa samochody. W jednym swoje książki, w drugim rzeczy, ubrania. I pojechałam do mojej mamy, z pochyloną głową, ze łzami w oczach i poczuciem wstydu mówiąc, że zmarnowałam swoje życie, że on pije, jest alkoholikiem i że gdybym z nim została straciłabym nadzieję, że jeszcze coś może się zmienić. A ja tylko dzięki tej nadziei żyłam, tylko ona mnie niosła i wskrzeszała resztki energii do działania.
Zmiana to proces, we mnie zachodził długo. Najpierw zaczęłam być ciekawa siebie, swoich emocji. Zewsząd otaczały mnie hasła: postaw na siebie, pomyśl o sobie, bądź dla siebie dobra. Tylko, co znaczy być dobrą dla siebie, skoro ja całe życie byłam dobra tylko dla innych? Skoro nie znałam siebie, kompletnie nic o sobie nie wiedziałam…
Jeśli chcesz zmian w swoim życiu, musisz wyjść im naprzeciw, nie czekaj, bo one same nigdy do ciebie nie przyjdą, to ty musisz wykonać pierwszy krok. Ja zaczęłam czytać, dużo czytać. Zapisałam się na warsztaty z budowania pewności siebie, odkrywałam siebie kawałek po kawałku pytając, czego naprawdę chcę. Nagle zauważyłam, że wokół mnie jest wiele kobiet poszukujących, stojących gdzieś na rozstaju, tyle, że ja nadal nie wiedziałam, w którą stronę iść.
I zatrzymałam się. A raczej moje ciało mnie zatrzymało. Powiedziało „dość” pewnego dnia nie pozwalając wstać mi z łóżka. To ono zbuntowało się, nie chciało dłużej nieść tego wszystkiego, co sobie na plecy powkładałam i co inni nieustannie dokładali. Trzy tygodnie zwolnienia. Trzy tygodnie w łóżku, bez pośpiechu, bez gonitwy, z czasem, który zwolnił nieprzyzwoicie. Leżałam i myślałam. Układałam sobie w głowie wszystko od początku. Szkoła, praca, związek. Miał być ślub, jakieś dzieci. Jakby tory ktoś ułożył mi dawno temu, a ja jak taka bezwolna maszyna się po nich poruszałam. Wzięłam kolejne zwolnienie. Na miesiąc. Nie chciałam wracać do tamtego życia, panicznie się bałam, że znowu wciągną mnie na jakąś stację i każą jechać utartym torem. A tego już bym nie zniosła. Coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że to nie jest moje życie, że jak tak nie chce, że brak w nim radości, szczerego uśmiechu i szczęścia. Brak energii i miłości do siebie samej. To był przełom. To wtedy rozumiesz, że choć spadałaś głową w dół, to nie pozwolisz się sobie rozbić.
Wyrastają ci skrzydła odwagi i nagle robisz rzeczy, o których nie przypuszczałaś, że cię na nie stać, jednocześnie zastanawiając się, czemu ich nie zrobiłaś wcześniej.
Szukałam źródeł mojej frustracji i nieszczęścia. W pracy czułam się niedoceniana, używana… Poszłam na rozmowę do konkurencji i okazało się, że tak, że mają dla mnie pracę, ale… na Mazurach. Poczułam znane mrowienie w brzuchu, podniecenie, które wzburzyło moją krew, tych znaków już nie ignorowałam, wiedziałam, że niosą prawdziwą odpowiedź, nie tę kierowaną jedynie rozumem, ale tę wypływającą ze środka mnie. Kiedy wsiadałam do windy – byłam już zdecydowana.
Właśnie się pakuję. Są tacy, którzy pytają, czy nie mam załamania nerwowego, bo tak się zmieniłam. Śmieję im się w nos. Robię porządki w domu, sprzątam szuflady z dokumentami nieruszanymi od długiego czasu. Przerzucam papiery i wśród nich znajduję kartkę z zapisanym na niej pytaniem: „Czego tak naprawdę chcę?”. Odpowiedź mnie zmroziła: „Spokoju i domu na Mazurach”. To ja. To prawdziwa ja ze skrywanymi głęboko marzeniami, o których zapomniałam, które traktowałam za nieważne i niemożliwe do spełnienia. A dzisiaj? Dzisiaj słuchając siebie, wiedząc coraz lepiej, czego chcę, pakuję się, bo wyjeżdżam na Mazury. Zostawiam wszystko, co miałam tutaj – dom, przyjaciół, rodzinę i otwieram się na nowe życie, na moje życie, na życie, którym już tylko ja będę zawiadywać. I tak, boję się jak cholera, boję się tak, jak ty teraz, ale co może być lepszego od zawalczenia o własne szczęście? Nic. Na to pytanie nie znam innej odpowiedzi.