Dzielę się z Wami naprawdę trudnym i bolesnym epizodem z mojego życia. Mam głęboką nadzieję, że zatrzymacie się nad tą historią. Doświadczenie, o którym piszę, jest dla mnie szczególnie ważne, bo udowodniło mi samej, kto jest dla mnie najważniejszy…
Byłam w ostatniej klasie liceum. Prywatnego. Klasztornego. Chłodne mury starego pałacu, chłodne spojrzenia sióstr, chłodne podmuchy popołudniowego wiatru, gdy wracałam po lekcjach do domu. W poniedziałki i piątki wyjątkowo się spieszyłam. Ale nie do domu, w którym sytuacja relacyjno-emocjonalna była splątana jak kabel słuchawek na dnie plecaka nastolatka. Do niej. Kim była?
Trzydzieści kilka lat starszą mentorką. Mistrzynią, autorytetem, boginią, fantazją, snem. Lub z obiektywnego punktu widzenia przeciętną kobietą po czterdziestce, która od niedawna zaczęła prowadzić zajęcia wokalne dla młodzieży i młodych dorosłych w lokalnym domu kultury. Miała wielu znajomych w mieście, dwie inne prace (jak to artystka), męża i starszego ode mnie syna.
Pociągały mnie jej intelekt, wyczucie sytuacji, umiejętność prowadzenia rozmowy, opowiadania anegdot. Nie była atrakcyjna fizycznie według powszechnego kanonu piękna, ale otaczała ją aura subtelności i ciepła. Jej miękkie, ciepłe fale włosów opadały na nadmiernie wydatne kości jarzmowe. Na dłoniach błyszczały pierścionki i masywne bransolety. Bez wątpienia była kobietą elegancką. Imponowała mi. Jej piękny sopran otulał mnie jak szal w mroźny poranek.
Chciałam być jak najbliżej niej, więc tak szybko jak mogłam, stałam się młodą instruktorką w tym samym domu kultury. Skróciłam formalny dystans między nami, ale to nie pomogło mi się do niej zbliżyć w sposób, w jaki bym chciała, o jakim marzyłam i śniłam przez wiele następnych lat. Bałam się tego, co czuję, tego, jak jej obecność na mnie działa, a jednocześnie nie chciałam przerwać tego zauroczenia.
Mężczyznom, zwłaszcza rówieśnikom nie dawałam wtedy szans, koleżankom, rodzinie i znajomym z zespołu wciskałam historię o kolejnych rozstaniach lub nowych potencjalnych chłopakach, z którymi jednak nikt mnie nigdy nie widział.
A ona? Na pewno czuła moje niby przypadkowe muśnięcia dłonią, widziała nienaturalnie przedłużone spojrzenia, śledzące każdy jej krok, to, że zawsze byłam obok, podziwiałam ją i adorowałam. Pozostawała jednak obojętna przez ponad pięć lat, a ja nie miałam wystarczająco wiele wiary w siebie, by zrobić pierwszy odważny krok w stronę ustatkowanej, zamężnej i dojrzałej kobiety, więc cierpiałam w samotności, w każdy poniedziałek i piątek doznając katharsis. Aż do minionego lata.
Wyjechaliśmy z zespołem wokalnym na warsztaty w ramach wymiany międzynarodowej. Nie pierwszy raz, dlatego wiedziałam, że czekają mnie tam wspólne próby, treningi indywidualne, zajęcia z akompaniatorami, ćwiczenia oddechowe. Wycieczki, koncerty, próbowanie lokalnej kuchni. Wieczorami imprezy, alkohol, taniec i śpiew. Tak było i tym razem.
Ostatniej nocy pozwoliłam sobie popłynąć, wyluzować i po prostu dobrze się bawić. Byliśmy wszyscy na tarasie, bo był to jeden z tych przyjemnych, późno sierpniowych wieczorów. Kończyłam chyba drugie wino, gdy ona, siedząca do tej pory obok mnie, wstała, pożegnała się i życzyła wszystkim dobrej nocy. Nie wiem co mnie tknęło – na pewno nie bez znaczenia pozostał krążący w moich żyłach gruziński trunek – ale rzuciłam do niej słowami napisanymi kiedyś przez Jeremiego Przyborę, jednego z moich ulubionych poetów i tekściarzy: ”Zimne drewno tej ławki zawsze już tęsknić będzie za ciepłem Pani dotknięcia”. Oniemiała, usiadła i spojrzała na mnie wzrokiem, jakim nikt nigdy wcześniej na mnie nie patrzył. Nie wiem ile czasu spędziłyśmy wpatrzone w siebie ani o czym wtedy myślałam. Gdy z głośnika poleciało “I’ve got you under my skin” Sinatry, subtelnym ruchem ręki zaprosiła mnie na parkiet. Tego tańca, dotyku jej dłoni, szeptu i zapachu nie zapomnę do końca życia. Zaprowadziła mnie do altany tuż obok, zaczęła kołysać się w rytm kolejnej piosenki, przytulając moją głowę do swojej, muskając palcami moje włosy, twarz, szyję, piersi. Gdy oparła mnie o ścianę i zaczęła całować, a jej ręka błądziła po moim brzuchu, nagle jakby ktoś przełączył w mojej głowie przycisk programujący wszystkie moje pragnienia i instynkty. Odsunęłam głowę, przeprosiłam ją i się uśmiechnęłam, bo milisekundy wcześniej wykonałam kalkulację całej sytuacji.
Uświadomiłam sobie, że kocham ją bardzo, że pragnę jej niezmiernie, ale… Ale siebie kocham bardziej! Zrozumiałam, że jedna noc z nią sprawi, że moja codzienność będzie tylko bardziej bolesna, że to, co właśnie się dzieje, to tylko incydent sprowokowany cytatem z Przybory i szybko uzupełnianymi kieliszkami. Czułam, że gdy wrócimy, ona w najlepszym przypadku będzie ponownie obojętna na moje uczucia, a w najgorszym – będzie mnie winić za to, co się stało. A ja nie mogłam sobie pozwolić na to, by uczuciowa sinusoida, jaką zapewniała mi przez ostatnich kilka lat zwiększyła swoją amplitudę.
Wróciłyśmy na taras, napiłyśmy się jeszcze razem, po czym drugi raz tej nocy wstała i pożegnała się. Nigdy później nie rozmawiałyśmy o tym, co się działo. Zaraz po powrocie odeszłam z zespołu. Zrobiłam to dla siebie. Za jakiś czas pewnie się odezwę, zapytam co słychać, może nawet ich odwiedzę. I choć blizny na moim sercu będę pielęgnować przez lata, to terapia, jakiej się poddałam i autorefleksje, jakie podejmuje każdego dnia utwierdzają mnie w przekonaniu, że wybrnęłam z tego najlepiej jak mogłam – wybrałam siebie!