Mówię do niego: pozmywaj kochany po obiedzie. On do mnie na to: za chwilę. Godzinę później zmywam więc, bo za chwilę to trzeba iść spać, a głupio tak górę naczyń zostawić w zlewie. On już w łóżku oczywiście, zęby umyte, coś tam sobie jeszcze w necie szpera. Moment i zaraz usłyszę pierwsze zwierzęce chrapnięcie. Zmywam więc po cichutku, po co go budzić skoro już śpi. Zmęczony.
Mówię do niego: żarówka przepaliła się przedwczoraj, ciemno trochę, może byś wymienił? Żarówkę kupię jutro i wymienię, mówi. No więc tydzień później przedzieram się przez regał światła w pobliskim Home Depot i wybieram żarówki trzy. Zawsze to zwiększa szansę na to, że akurat właściwą utrafię. Nie zmniejsza za to szansy na komentarz typu: po co zabierasz się za rzeczy, o których pojęcia nie masz? No to idę oddać te niepasujące żarówki i tym razem na szczęście strzelam w dziesiątkę. Kupuję właściwe światło i w pokoju od razu robi się radośniej. Więc sobie winko otwieram bo zasłużyłam na małą lampkę (obok tej dużej, która już teraz pięknie świeci).
Kontynuując…
Hamulce w Hondzie piszczą już kilka miesięcy. Podobno to znak, że wymienić je nadszedł czas. No to mu mówię, że od kilku miesięcy, że piszczą, że hamulce, że w Hondzie. W weekend wymienię, mi mówi. Nie pytam w który, bo powie, że złośliwa jestem i że to cała ja. Więc czekam 1,2,3 weekendy. Hamulce w Hondzie piszczą niemiłosiernie. Zrezygnowana, oglądam video na YouTtube ale już widzę, że choć praktycznie niczego w życiu się nie boję, ta zmiana hamulców to brudna robota. Smary, tarzanie się po podłodze…. Kobiecie nie przystoi przecież. Biorę się więc na sposób i mówię niby to pod nosem, a niby trochę tak żeby usłyszał aż za dobrze: Przemo mówi, że mi te hamulce w Hondzie wymieni w ten weekend. Wiec w piątek wieczorem wymienia on.
No błagam! Kochani! Czy ktoś mi wyjaśni, wyłoży jak w szkole, kawę na ławę po prostu? O co chodzi z tym głupim damsko-męskim odwiecznym tańcem? Bo że to taniec jest jakiś to chyba każda się zgodzi. Ja krok, on krok, a potem wariacje. Jeśli się nie wysilę i zrobię krok z serii: „poddaję się miły” no to niestety on schodzi z parkietu. Ja dalej tańczę już sama (przy garach, w elektrycznym na dziale żarówka, czy nie daj boże pod piszczącą Hondą). Jeżeli natomiast włożę wysiłek w kolejny mój krok, a zatem jeśli taktycznie do sprawy podejdę, szansa jest taka, że to on się roztańczy, co więcej pod dyktando figury będzie wyczyniał (coby przed Przemem zwinnie zdążyć, a jak! A zatem: raz, dwa, trzy, auto na podnośnik, cztery rzut na ziemię twarzą w dół, pięć, sześć, siedem, trzy szybkie ruchy magicznym kluczem, osiem i dziewięć szybka wymiana starych na nowe hamulców, dziesięć wyjazd spod Hondy w kaskaderskim stylu i wreszcie ukłon głęboki i standing ovation. Prawie czarujący on).
Tyle że mnie się tak tańczyć nie chce. Zmyślnie, przemyślanie, planowo. Tak każdorazowo wojnę zaczepną planować. Nie może on po prostu zrobić czegoś co i tak zrobione być musi? Ja wiem, bo słyszałam. Podobno nie należy powtarzać facetowi, żeby zrobił to o co się go raz już poprosiło. Powiedział, że zrobi to zrobi. Masz jasność? Nie trzeba powtarzać co sześć miesięcy.
Problem w tym, że to mnie nic a nic nie urządza. Takie czekanie na moment, w którym on wielmożnie uzna, że oto czas nadszedł, projekt trzeba wykonać. Nie urządza mnie i już bo brudnych garów nie lubię, siedzenie w ciemnościach to też średnia przyjemność no i co jak co ale życie mi jeszcze miłe więc do diaska człowieku! wymień mi te hamulce!…. Nie wymieni. No chyba ze Przemem postraszę. Taki to gatunek do diaska!
Więc ja się pytam: co to za licho w facecie siedzi, które mu każe taki opór stawiać?
Jakim to cudem wszystkie prośby moje trafiają do kufra z napisem „POTEM”, a niektóre nawet do tego obskórnego, kurzem pokrytego pudła z wielkim słowem „NIGDY” na wieku wymalowanym? Masakra to jakaś panowie mili ta wasza natura opozycjonisty. Strasznie jest ona też nie w porządku wobec nas kobiet, rzekomo równouprawnionych. I fakt, może i chodzimy wszyscy do tej samej pracy, może nawet i płaca czasem się nam pokrywa (chociaż w tej kwestii to pewnie niejeden głos sprzeciwu mógłby się tutaj zasadnie podnieść). Równouprawnienie kończy się w sposób drastyczny po tak zwanych godzinach. Kiedy to on, zasłużony wypoczynek uprawia z pilotem na kanapie, a ona leci z psem, obiad gotuje, wypakowuje zakupy, które notabene sama do domu przytargała, pierze, zmywa, obiad podaje, lekcje z dziećmi odrabia i jeszcze na YouTube sprawdza jak te cholerne hamulce w Hondzie wymienić zanim ich pisk przeraźliwy odbierze jej rozum.
Kobieto równouprawniona, puknij ty się wreszcie w głowę. Jakoś faceci, tak zwani single, którzy sami pomieszkują w całkiem obszernych apartamentach i ugotować sobie potrafią i uprać jak należy i pościel zmienić i kurze zetrzeć. Szokujące? Ale prawdziwe! Bo, ogólnie facet jak chce, to przetrwa i to w całkiem luksusowych warunkach. Jak jednak taki facet ma przy sobie kobietę, to ów luksus nabiera zupełnie nowego znaczenia. Wtedy wystarczy mu wyszeptać: stoliczku nakryj się i w chwilę potem żyje jak w bajce, dając Kopciuszkowi pole do popisu, skoro taka jest nadgorliwa.
Wiem. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Zwłaszcza, że mąż przyzwyczajony, dzieci, pies, nawet rybki mają swoje oczekiwania. Orzech trudny do zgryzienia, więc nie nawołuję do rewolucji. Przynajmniej nie do tej krwawej i nieokiełznanej. Bądźmy bowiem realistkami, na barykady nikt nie będzie szedł. No ale taka mała rewolucja, taka mini mini „vive la revolucion” to chyba już bardziej realna jest sprawa. Wiadomo, taktyka musi być. Trzeba faceta na parkiet wypuścić. Niech tańczy, niech czuje się wspaniały. Zaradny, męski, pomocny. „Przemo” jak wyżej nadmieniłam, sprawdza się w sytuacjach wielu. Inna opcja to „pani do sprzątania” Też działa. Wystarczyło, że raz zaproponowałam, że poproszę taką miłą panią do domu za pieniądze, a w chwilę potem on na szmacie przez pokój pięknie płynął jak jacht na pełnym wietrze. A zwinny był! Aż miło było patrzeć.
A kiedy już część obowiązków w ramach tych rewolucyjnych zmian uda się wreszcie oddelegować, wtedy pora na etap drugi. Na początek złożony powiedzmy z godzinki. Jednej, małej, sześćdziesięciominutowej godzinki. Takiej tylko dla siebie. Nieważne co i nieważne jak. Choćbyś i miała leżeć do góry brzuchem w tym czasie, albo fejsbuka z maniakalnym upodobaniem przeglądać. Ta jedna godzinka niech będzie święta. I konsekwentna. To słowo klucz. Choćby się bowiem paliło i waliło nie wolno ci oddać Świętej Godziny Pani Domu. Pewnie, że na początku opór może być krwawy ale z czasem zobaczysz… nawet i rybki się nauczą. Trening bowiem, jak wiadomo, mistrza czyni. A Ty kobieto miła, poczujesz się jak człowiek wreszcie. Więc powtórz za mną, może być po cichutku: niech żyje mini rewolucja! Niech żyje Święta Godzina Pani Domu!