Go to content

Dwa miesiące z życia kobiety. To nie takie proste

Dobra, dokonało się, 9 czerwca stuknęła czterdziestka, od której tak wiele miało się zmienić, ulepszyć, nabrać innego smaku, etc.
Cóż… Już sama nie wiem, czy to tzw. perimenopauza (hasło znalezione w książce o etapach życia kobiety, a otrzymanej od innej kobiety właśnie na TE urodziny (sic!)), czy też skutek powrotu do tabletek antykoncepcyjnych po dłuższej przerwie. Objaw był jednak wątpliwie przyjemny – permanentny wkurw.

Oczywiście, najbardziej i najmocniej wkurzał mnie na każdym kroku mój własny mąż. Matko… Reagowałam ostro i chyba niezbyt adekwatnie, za mocno, na każdą konfliktową sytuację. No, bo sorry, ale jeśli jedziemy rowerami do Wigier, przez Wigierski Park Narodowy, a on zaciekle twierdzi, że WIE, którym szlakiem, mimo, iż z moich map i GPS-u, wynika INACZEJ. To w rezultacie skutkuje tym, że jedziemy złą drogą, nadrabiamy kilka kilometrów – to naprawdę, sorry, ale to było wkurzające(!). Więc pokrzyczałam sobie. Bo dla mnie logiczniejsze jest, że jeśli się czegoś nie wie na 100% (np. właściwej drogi), to nie wmawia się drugiej osobie, że ona nie ma racji, bo to na pewno tamten szlak.

Albo druga sytuacja. Z tego samego miejsca i czasu. Słyszę, że źle wchodzą tylne przerzutki w moim rowerze. Pytam więc męża, czy też słyszy i co z tym zrobimy? W odpowiedzi pada znowu pewne siebie i swojej racji: Wszystko jest OK. A za kilkaset metrów, podczas pedałowania pod górę, spada mi łańcuch, wywalam się z impetem na bok (system SPD, przypięta butami do pedałów), a siodełko wbija mi się w dwóch miejscach w pośladek (mam zdjęcia wielkich krwiaków, dla chętnych i niedowiarków). Więc??? Więc jak mam się nie irytować, skoro ZNOWU „przez niego”? Żeby mówił: „Nie wiem, kochanie, nie znam się na tym”, to zrozumiałe. Ale nie, on był za każdym razem pewien na 100%. I jakoś tego wszystkiego moje hormony nie były w stanie znieść, wariowały… Trwało to długo, bo z półtora miesiąca co najmniej, nakładały się na to inne, trudne życiowe sytuacje. I też już nie wiem, czy ze zmiennej pogody, czy też z częstego „darcia ryja” na męża – po powrocie z Suwałk, siadło mi gardło i krtań.
Najgorsze w burzy hormonów (tak to nazwijmy roboczo, bo kto wie, co, kiedy i z czego wynika w zachowaniu i reakcjach kobiety) była świadomość. Świadomość tego, co się dzieje, że staję się zrzędząca i ciągle „drąca ryja”. I że dookoła wszystko tak wkurza i irytuje…

O! Do tego psychoterapia. Matko… Ciągniemy terapię małżeńską od prawie 1,5 roku (z przerwą), a od kilku miesięcy tzw. trening umiejętności komunikacji. Super. Świetna sprawa, konkrety i tyle można się nauczyć. A nam zależy, bo się kochamy, bo przecież nikt nie pochodzi z idealnej rodziny z idealnymi wzorcami, bo lubimy generalnie być ze sobą, bo mamy wielką wspólną pasję (rowery) i tak wiele nas łączy. Ale… Do cholery, w którym punkcie, w którym momencie, spotkać się z facetem-introwertykiem, który nie reaguje (w ogóle) na pięć razy powtarzane zdanie (prośbę, oczekiwanie, potrzebę, cokolwiek)? Zdanie, wypowiadane poprawnie, nie podniesionym głosem, normalnie, jak do normalnego człowieka, w dodatku w tzw. „komunikacie JA”. I nic, zero, żadnego: „Za chwilkę”, „Słyszę, co do mnie mówisz” albo „Nie bardzo teraz rozumiem, pogadajmy za godzinę”. Nic. Ściana. Reaguje na bardzo podniesiony głos i przekleństwo (bo przecież po sześciu próbach zaczynam się denerwować, czuć nieważna, ignorowana). Podniesiony mój głos i „ku*wa”… wtedy J. reaguje, mówi, że nie będzie w ten sposób rozmawiał i tego słuchał, bo krzyczę i przeklinam. No, ku*wa…(!)

Aha. Przyszła jeszcze jedna świadomość. Że te 40 lat, to jakoś dużo. Że jestem „stara” i powinnam sobie już radzić z życiem, z trudnymi sytuacjami. Że teraz to jakoś tak żenująco wygląda, gdybym poszła do swojej pani psycholog i żaliła się (płacząc), jak to np. rodzina mnie wkurza, bo wyznaczają mi nadal tę samą rolę, co zawsze, że przyjaciółka zamieszkała w Hiszpanii, druga nie ma prawie czasu, a własny mąż jakoś nie umie mnie wspierać tak, jakbym chciała i w ogóle – nie jest idealny i taki, jakbym chciała.

Cóż… Tak jakoś inaczej ten przełom się zapowiadał 😉

P.S. Jeden pozytyw jest wciąż aktualny – nadal nie wyglądam na 40 lat :)))
(konkluzja wynikająca ze słyszenia opinii innych osób 😉