Nie zapomnę „pierwszego razu”. Pachniał nim – jego perfumami, nieco zbyt intensywnymi, które tak trudno było mi z siebie „zmyć”. Byłam głodna miłości, jego zachwytu nad moim ciałem, spragniona wszystkiego, o czym przy tobie mogłam tylko od dawna marzyć. Nie traktowałam tego jak zdrady. Wydawało mi się nawet, że zasługuję na ten moment. To było jak terapia. Moja od życia z Tobą. Od ciężkiej, trudnej rzeczywistości.
Nie myślałam wtedy o Tobie. Nie myślałam o niczym, dałam się ponieść zmysłom, chwili, jego dotykowi, mojemu ciału, które całe wyrywało się do niego. Zapomniałam o ostatnich kilku latach, o nocach, podczas których starałam się być dla ciebie wsparciem, pomocą, nadzieją, gdy ty jej już dawno nie miałeś. Przypomniałam sobie siebie. Potem spotykałam się z nim na seks tak, ty bierzesz swoje lekarstwa – żeby móc dalej funkcjonować. Wreszcie miałam trochę czułości, trochę ciepła. Namacalną miłość, choć jedynie fizyczną.
Wiem, że mnie potrzebujesz, wiem, że beze mnie nie dasz rady. Nie chcę cię zostawić, nie odejdę. Kocham cię. Tylko widzisz, dotarłam do momentu, w którym sama potrzebuję pomocy. Nie usprawiedliwiam się. Widzisz, nawet nie czuję, że powinnam.
Od lat jestem w naszym domu i matką i ojcem. Od lat „ogarniam” życiowe sprawy, gaszę pożary, organizuję dzieciom wakacje, nasze święta, twoje wizyty u lekarza, leki, terapie. Znajduję ci pracę, gdy czujesz się na tyle lepiej, by znów do niej wrócić. Jesteś przecież w tej pracy świetny. Jesteś najlepszy. A potem przychodzą dni, miesiące ciemności. Demony wracają. Znów cię tracimy.
Tak, miałam moment buntu. Były chwile, kiedy myślałam o tym, żeby odejść. Ale nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że zostałeś z tymi swoimi demonami sam. Więc najpierw zrezygnowałam z siebie. A potem, jakimś przedziwnym zrządzeniem losu spotkałam jego. Miałam znów swoje kradzione momenty szczęścia, chwile, kiedy stres, napięcie znikało. Wracałam do ciebie lepsza, bardziej cierpliwa, zdolna znieść jeszcze więcej.
Dowiedziałeś się przypadkiem. W banalny, zły sposób. Zobaczyłeś jego wiadomości na ekranie mojego telefonu. Nie ukryłam ich przed tobą. Może podświadomie chciałam, żebyś wiedział? Może obudził się we mnie egoizm i krzyczał na cały głos „zauważ mnie wreszcie!”? Ja też potrzebuję wsparcia, miłości, ciepła. Potrzebuję bliskości, której nie dawałeś mi od kilku lat. Nie dawałeś, bo nie mogłeś. Rozumiałam to.
Proszę, wróć. Wybacz mi ten głupi romans, zapomnij do cholery o tym, że sypiałam z innym mężczyzną. Ale wiedz też o tym, że gdybym umiała cofnąć czas, zdradziłabym cię jeszcze raz. Tamta relacja dała mi siłę i odwagę, by walczyć o ciebie. Każdego dnia twojej choroby.
Nie chcę się usprawiedliwiać, proszę, żebyś zrozumiał. Żebyś zobaczył moją desperację, moją walkę, każdego dnia. Przez te pięć długich lat odkąd zdiagnozowano twoją chorobę, byłam przy tobie w każdym, najtrudniejszym momencie. Nie opuściłam ani jednego momentu, w którym mnie potrzebowałeś. Czy to się nie liczy?
Rodzina, przyjaciele osądzili mnie. Dla nich jestem tylko żoną, która zdradziła chorego męża. Nie rozumieją. Zresztą, kto by zrozumiał? „Jak to możliwe? Twój mąż jest w depresji, nie radzi sobie z życiem, a ty umawiasz się na seks z kimś innym?” „Jesteś zwykłą…”. Nikogo nie obchodzi, nikt nie stara się myśleć o tym, jak to wygląda z drugiej strony. Nikt nie wie, ile razy zagryzałam wargi i ściskałam pięści, by powstrzymać napływające łzy. Nikt nie wie o nieprzespanych nocach, o lęku o ciebie i naszą przyszłość. Nikt nie wie o samotności. Przecież samotność, to nie choroba.
Wybacz mi.