Go to content

Latami nie uprawialiśmy seksu. Czułam złość i wyrzuty sumienia, że on nie może utrzymać wzwodu

bez seksu
fot. South_agency/iStock

Jak sobie wyobrażasz białe małżeństwo? Czy w ogóle wyobrażasz sobie życie z mężczyzną przez wiele lat bez seksu? Opowiem, ci jak to się zaczęło.

Spotkaliśmy się jako młodzi rozwodnicy. On miał córkę, ja dwóch synów. Oboje tuż po trzydziestce, po bardzo traumatycznych związkach i rozwodach. Wydał mi się zupełnie inni niż wszyscy mężczyźni, których do tej pory spotkałam. Był szalenie inteligenty, rozumiejący i czuły. Szybko udało nam się zbudować bliską emocjonalnie relację. Ale nie seks!

Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz poszliśmy do łóżka. On naprawdę się do tego przygotował. Był szampan w wysokich kieliszkach, truskawki, posprzątane mieszkanie i zmieniona pościel. Córka oczywiście u byłej żony. Ja tego wieczora sporo wypiłam i naprawdę miałam ochotę namiętny, gorący seks. Tym bardziej że od rozwodu z mężem minął już grubo ponad rok. Liczyłam więc na fajerwerki. Niestety! Było przytulanie, miłe słowa i wzwód, który trwał bardzo krótko. Nie zdążyliśmy, a ja nie mogłam uwierzyć, że nam się nie udało. Jednak on jeszcze wtedy nie tracił rezonu. Powiedział mi, że nie chce tak od razu i na szybko. Chciałby, by to była wyjątkowa noc. Uwierzyłam mu, przytuliliśmy się i tak zasnęliśmy.

Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie przydarzyło.

Nie bardzo wiedziałam, jak sobie poradzić z tymi wszystkimi uczuciami, które wtedy we mnie rosły. A to były głównie: wściekłość, złość, napięcie. Próbowałam jednak ze wszystkich sił zdusić je w sobie! Takie noce bez seksu, tylko z dotykaniem zaczęły się powtarzać. A w mojej głowie huragan, w lędźwiach poczucie totalnego niezadowolenia. To była męczarnia, bo on ciągle próbował. Raz czy dwa się udało i trwało to ze trzydzieści sekund. Ale zazwyczaj nie wychodziło i kończyło się na tym, że oboje leżeliśmy w łóżku w jakiejś podłej atmosferze. Miałam poczucie winy, że może jest coś, co jako kobieta powinnam zrobić, by to się udawało. Ale głównie czułam złość i on pewnie musiał ode mnie obierać te przykre sygnały. Potem dla odmiany były wyrzuty sumienia, bo jak można być tak bardzo nieprzyjemną w łóżku dla faceta, który ma kłopoty ze wzwodem. Zachowywałam się jak okropna baba.

Mijały tygodnie, miesiące, a w końcu i lata. Na początku liczyłam, że to minie, że coś się zmieni i poprawi. A potem zaczęłam unikać chodzenia z nim do łóżka, bo zwyczajnie nie chciałam czuć tego okropnego napięcia i złości. Zaczęłam jednak kombinować, że może przyczyną jest to, że pali za dużo papierosów, że powinien iść do seksuologa, wziąć viagrę, coś z tym zrobić, odstawić zupełnie alkohol, trochę o siebie zadbać. Skupiłam się na tym, by choć zrobił podstawowe badania: krew i mocz itp. Był cholernie oporny w tym zaganianiu go do lekarza. Próbowałam, gadałam, gderałam: w końcu poszedł, badania mu wyszły kiepsko, nie chciał już się z tym konfrontować, nie leczył się, gdzieś pogubił papierki. Pomyślałam, cóż w końcu jest dorosłym mężczyzną. Niech robi, co chce. Nigdy jednak nie zaproponowałam mu czule (pewnie jak powinnam), że ten kłopot rozwiążemy razem. Nie spytałam go, czy pójdziemy razem do psychologa, czy seksuologa.

Jak myślicie, czy można żyć bez seksu?

Okazuje się, że można. W końcu się z tym pogodziłam, bo mój facet miał wiele innych przymiotów. Był bardzo dobry dla dzieci, świetnie zajmował się moimi synami. Nieźle zarabiał. Potrafił słuchać, doradzać, imponował mi swoją inteligencją.  Jednak nie było idealnie. Fakt, że nie łączył nam dobry seks i wspólne przeżywanie orgazmu, powodował, że go nie szanowałam. Bardzo trudno mi przychodzą te słowa… nie szanowałam go i potrafiłam być dokuczliwa jak nigdy dotąd. A może robiłam i mówiłam takie podłe rzeczy, ponieważ wiedziałam, że on mnie kocha i wszystko wytrzyma?

Wiedziałam, że on bardzo chciał mieć jeszcze jedno dziecko. Ciągle wracał do tego tematu, więc w końcu wspólnie zdecydowaliśmy się na in vitro. To był moment przełomowy w naszym życiu! Najpierw trafiliśmy do bardzo mądrej lekarki, która powiedziała, że na in vitro mamy jeszcze kilka lat i skierowała nas do seksuologa, a ten w końcu do terapeutki, która zajmowała się takimi parami jak my, czyli białymi małżeństwami.

Terapia była trudna dla obojga.

Zaczęło się od tego, że oczywiście mam rację i mój partner musiał odstawić papierosy i alkohol. Usłyszeliśmy podczas terapii bardzo trudne rzeczy. Oboje! Okazało się, że mój partner traktuje mnie bardziej jakbym była jego matką. Faktycznie przez lata stałam się gderliwa i apodyktyczna zupełnie jak moja teściowa. To dziwne, bo w poprzednich moich związkach grałam role bardzo uległej partnerki. Mój facet musiał więc przerobić swoje bardzo trudne emocje związane z matką i dzieciństwem. Był jedynakiem, wychowywanym bez ojca. Nie miałam pojęcia, że to mogło mieć silny wpływ… na naszą sypialnię. Masakra!

Psycholożka podczas sesji zwracała baczną uwagę, bym nie dominowała rozmów. Cały czas z szacunkiem prosiła mojego partnera, by otwarcie mówił, co o tym myśli. On najpierw robił to niechętnie, ale po kilku sesjach zaczął mówić otwarcie i silniejszym głosem. Na pewnym etapie mojemu facetowi potrzebna mu była osobna terapia. Miał masturbować się podczas oglądania filmów pornograficznych. Takie było zalecenie, a mnie trudno było zaakceptować ten fakt. Co jeszcze? Pamiętam też, że przez kilka tygodni mieliśmy tylko dotykać swoich ciał i chodzić spać bez próby penetracji. To znowu było dla mnie bardzo trudne. Nie potrafię tu pisać o wszystkim. Ale moja rola w tej układance też była ważna. Okazało się, że nie umiem być blisko i nie lubie okazywać czułości, że karzę mężczyzn za to, jak zachowywał się w mojej rodzinie mój ojciec. To, co przez kilka lat działo się w naszej sypialni, było więc rodzajem wspólnego sadomasochistycznego tańca dwojga poturbowanych przez życie ludzi.

Czy terapia przyniosła efekty?

Na pewno! Pamiętam, kiedy pierwszy raz udało nam się kochać. To było coś niesamowitego. Taka bliskość i czyta radość. Zupełnie nie do opisania. Następnego dnia zadzwoniłam do terapeutki i dosłownie krzyczałam do słuchawki: To działa! Jestem szczęśliwa!

Dziś myślę sobie, że gdyby nie ta jedna wizyta w sprawie in vitro i kilku mądrych lekarzy na naszej drodze, do końca życia żylibyśmy jako białe małżeństwo. Podobno nie jesteśmy odosobnieni. Podobno bardzo wiele par (z różnych powodów) tak żyje. Niektórzy szacują, że nawet 10-20% wszystkich małżeństw. Czy to możliwe? Jeśli tak jest, proszę szukajcie pomocy. Ten list napisałam właśnie dlatego, byście nie tracili nadziei.