– Są kobiety do miłości z pasją i do życia, nie wiesz? – powiedziała do mnie zapalając nieporadnie papierosa, tak jak palacz amator, który nie lubi palić, ale lubi siebie palącego. – Zapalisz ze mną? – Nie palisz przecież – mówię do niej, ale zaciąga się dymem tak do połowy, bo przecież dym jest dla niej niesmaczny, woli go wypuszczać jak wielki ciemny balon. – Nigdy nie umiałam nawet takiej zagrać – patrzy gdzieś obok, męcząc się ze swoim papierosem, a może właśnie sprawia jej to przyjemność, a ja mam swoją projekcję. – Zawsze byłam racjonalnym wyborem.
I dalej: – Jego matka powiedziała mi kiedyś w sekrecie (właśnie urodziłam i karmiłam piersią): – Dobrze, że wybrał ciebie. Tamta dziewczyna, którą kochał, nigdy nie stworzyłaby mu domu, wiedział to. Modliłam się wtedy, by za nią nie poszedł. Ta rozmowa jest we mnie do dziś. Rozumiesz, co mówię? Byłam domem. Byłam matką. Byłam żoną. Opiekunką. Powiernikiem. Byłam tą częścią mózgu, która podejmuje decyzję „auto terenowe czy sedan” albo „dom za miastem czy w mieście”. Byłam w płatach czołowych, a nie w układzie limbicznym. Śmiejesz się. W tym ostatnim jest miłość.
– Czy to jest lepsze? – pytam. – Kocha cię bezpiecznie. Czule. Spokojnie. Może nie warto tego oceniać. – Może – wzdrygnęła się – ale zawsze jej zazdrościłam. Nigdy o mnie tak nie walczył, ba, nie miał nawet jak, bo ja byłam stabilna jak jego matka, jak jego dom na Mazurach, jak ojciec, który zawsze wracał punktualnie na obiad. Jestem jego domem.
– To chyba piękne – mówię cicho. – Tak, piękne – patrzy smutno (tak bardzo smutno).- Być domem czyimś. Barszczem czerwonym z uszkami. Zapachem ciasta. Ziemią. Poszewką w kratkę na poduszkę. Herbatą z malinami i cytryną. Karpiem w galarecie na wigilijnym stole. Piękne naprawdę.
Nagle: – Spotkaliśmy ją kiedyś w teatrze. Siedziała w śmiesznym kapeluszu z czerwoną jaskrawą szminką na ustach. Miałam wtedy wielkie spuchnięte od karmienia drugiego dziecka cycki, modliłam się tylko, aby zdążyć do przerwy i odessać mleko w teatralnej łazience. Gdy wróciła, stali na fajce i spijali sobie słowa z ust. A tamta premiera to była wspaniała, a podróż do Wiednia niezwykła, nowa antologia reportaży pod redakcją Tego i Owego genialna, achy i ochy.
Stoję tam jak ten debil ostatni, którego życie wyznacza karmienie, wydalanie i spanie naszego wspólnego dziecka i wiem, że nigdy nie byłam ignorantem, ale w życiu czasami trzeba z czegoś zrezygnować. To znaczy ja muszę rezygnować, a on nie. Ona też nie, bo dokonała innych wyborów w życiu, takich, na które ja nie miałam odwagi. Zresztą może nawet bym nie była tym zainteresowana, ale chciałabym chociaż pomyśleć o tym, że mogę też tak, ale moja dobrze zsocjalizowana natura nie daje mi takiej możliwości. Bo ta ziemia, ten dom, to mleko jest ważniejsze niż szeroko pojęta kultura. Bo moja matka i babcia dobrze określiły w mojej głowie rolę kobiety. A więc pasja mnie omija całe życie, choć niektórzy rozszerzają jej definicję do macierzyństwa albo jeszcze zabawniej – do małżeństwa. Podejmując tę retorykę jestem matką i żoną z pasją, a ona jest kobietą, o jakiej marzył, która nie musi być w żadnej roli, by stać się pasją, by dla niej tworzyć, by o niej śnić. – Wiesz, ona w sumie marzy o tym samym, co ty – broni jej w dyskusji wieczorem – chciałaby mieć dzieci i dom.
Doprawdy? Ja też lubiłam mówić, że chciałabym mieć doktorat albo podróżować dookoła świata. Takie chcenie, które broni nas przed uznaniem, że czegoś nie mamy, mierzeniem się z konsekwencją, że z tego rezygnujemy. Że nie chcemy wstawać w nocy, frustrować się, zasypiać na stojąco. Wystarczy westchnąć i powiedzieć: „chciałabym jak ty, marzyłam, aby mieć takie życie”.
Myślę wtedy o tym, że jej nie wierzę i że jej nienawidzę, choć jest Bogu ducha winna. Zazdroszczę jej tych pięciu minut na papierosie, gdy on ma rozszerzone źrenice, gdy widzę jego zachwyt, ten sam, który jest w każdej opowieści o niej. Tej urwanej, nieskończonej, z bólem rozstanej miłości, której płaty czołowe nie uznały za odpowiedni wybór. – Najgorsze takie miłości, mówię ci – zaciąga się znów nieporadnie dymem – bo one nigdy nie mają szansy zderzyć się z rzeczywistością. Zderzenie, które najprawdopodobniej skończyłoby się wstrząśnięciem mózgu.
Ja w sumie tego chciałam. By spotkały się kobieta z rozsądku z kobietą z pasją. Jak równy z równym. Spotkanie po latach. Myślałam wtedy, że wygram tę walkę, bo te moje piersi nabrzmiałe mlekiem będą przypominać mu, co jest najważniejsze w życiu, ale te usta czerwone jednocześnie mówiły o tym, co stracił. To walka nierozstrzygnięta jeśli chodzi o niego. Mogę tylko uznać ją za część naszego życia, w którym jestem tym kim jestem, a miłość nasza ma taką historię i taką ziemią pachnie, jak ta skąd pochodzimy, bo w sumie jesteśmy podobni, choć każde marzy o czymś innym.
– Nie chciałaś kiedyś odejść? Wejść w rolę kobiety z pasją, zobaczysz jak to jest być kochaną inaczej? – pytam i zapalam razem z nią kolejnego papierosa.
– Kochana, przecież mnie znasz. Ja w sumie to kocham. Kocham tę ziemię najbardziej na świecie. Jego koszule do prasowania. Barszcz. Nasze Wigilie. I kocham jego najbardziej na świecie. I za każdym razem, gdy chcę odejść, wącham jego szarą koszulkę rozrzuconą na naszym łóżku i wiem, że tęskniłabym całe życie za nim. Chociaż mi smutno czasami. Chociaż tą szminką czerwoną wymalowałabym sobie całą twarz. Nie patrz na mnie tak, proszę. Masz jeszcze fajki?
Z dedykacją dla Ginki z miłością z pasją.