Straszyli nas kryzysem po siedmiu latach związku. Potem mówili, że jak dzieci się pojawią, to wtedy małżeństwo czeka największy sprawdzian. Tymczasem my nie odczuliśmy krytycznego siódmego roku, kiedy rodziły się nasze dzieci, też nie pojawiło się nic, co mogłoby któreś z nas zaniepokoić, zachwiać pewność naszego związku. Szliśmy ramię w ramię. Jedno kąpało, drugie przewijało, na zmianę wstawaliśmy w nocy. Jeździliśmy wspólnie na wakacje, a nam od czasu do czasu udało się wyrwać samym na weekend, a dzieci „sprzedać” dziadkom.
Phi, jaki kryzys, skoro tyle lat jesteśmy razem. Zawsze znajdowaliśmy powody do rozmów, to zajęcia dla dzieci, to wywiadówki, to planowanie wakacji, planowanie obozów. Wydatki. Słowem – wszystko kręciło się wokół rodziny, czyli… tak jak powinno być. Tak mi się wtedy wydawało. Nam się wydawało. A dzisiaj? Dzielimy majątek, który do niedawna był wspólny.
Kiedy żartowałam, że nas kryzys dopadnie w 20 roku małżeństwa, wszyscy się śmiali, że po tylu wspólnych latach, o żadnym kryzysie nie może być mowy. Każdy się do siebie jest w stanie przyzwyczaić, zaakceptować swoje wady, rozumieć się bez słów. Takie to zabawne, ale i prawdziwe mi się wydawało.
Pamiętam, jak siedzieliśmy w kuchni. Był wieczór, ciepła herbata. Dzieciaki gdzieś wywiało i dotarła do mnie cisza, tak głośna, że aż w uszach dzwoniła. „Jak dzień?” – spytałam, a mój głos odbił się od ścian, aż się odruchowo lekko skuliłam. Spojrzałeś na mnie zdziwiony. „Okej”. I to wszystko. Wróciłeś do czytania gazety, a ja zastygłam nad kubkiem herbaty próbując sobie przypomnieć, co się ostatnio wydarzyło w twojej pracy, o co zahaczyć, pociągnąć rozmowę. I w głowie pustka… Masz tę swoją pracę od 12 lat, znasz firmę jak własną kieszeń, mało rzeczy tam cię zaskakuje. Ot praca. „Opowiedz, co dziś robiłeś” – nie chciałam dać za wygraną. „O co ci chodzi?”. A mi chodziło o rozmowę. Nie, to nie wtedy zrozumiałam, że w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. To przyszło z czasem. Dzieci coraz częściej nie było w domu. Wiadomo – życie nastolatków. W weekendy spotykali się ze znajomymi, spali u kolegów. Wcześniej lubiłam, jak wybywali z domu. Mogłam książkę poczytać, poleżeć w ciszy, nikt ode mnie nic nie chciał. Ale im częściej takie wieczory się trafiały, tym bardziej zaczęła mi ta cisza doskwierać… Proponowałam film – zasypialiśmy w trakcie, albo ty, albo ja. Mówiłam „Może pójdziemy na spacer?”, to byłeś zmęczony, a jak już poszliśmy, to ze sobą nie rozmawialiśmy, a jak rozmawialiśmy to o domowych sprawach, co trzeba kupić, jak zorganizować tydzień, bo dzieci miały jakieś wyjazdy.
„Czemu mnie kochasz?” – spytałam któregoś razu. „Daj spokój” – wywróciłeś tylko oczami i dalej czytałeś gazetę. „Czemu mnie kochasz?” – nie dawałam za wygraną. „Bo jesteś matką moich dzieci” – uśmiechnął się, a ja poczułam ścisk w żołądku.
„Matką dzieci? Naprawdę”.
„No tak, co w tym dziwnego”.
„A widzisz we mnie kobietę, nie tylko matkę”.
„Co ci odbiło?”.
Zdrętwiałam. Siedziałam bez ruchu próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje, dlaczego tak mnie to boli? Nie potrafiłam ciągnąć tej rozmowy, a ty wróciłeś do czytania gazety uznając temat za zamknięty. W łóżku mnie przytuliłeś bez słowa.
Wiem, że to była równia pochyła. Że wypełniliśmy swoje role małżonków, rodziców. Założyliśmy rodzinę, pracowaliśmy, mieliśmy mieszkanie, samochód, zaplanowane wakacje nad polskim morzem. Wszystko funkcjonowało jak w zegarku. I nawet nie zauważyliśmy, kiedy zrezygnowaliśmy z siebie i z siebie nawzajem. Kiedy przestaliśmy się starać, kiedy daliśmy się wciągnąć w kołowrotek codzienności. Szliśmy utartym i wygodnym dla nas szlakiem. Czego nam było brak? Cieszyliśmy się z sukcesów dzieci, kibicowaliśmy im w ich pomysłach, wspieraliśmy. Byliśmy rodzicami, a przestaliśmy być razem, też tylko dla siebie – parą, kochankami, przyjaciółmi. Weszliśmy w swoje role i nie zauważyliśmy, kiedy one nas kompletnie pochłonęły, zniewoliły, ograniczyły.
Pytałam siebie, za co ja ciebie kocham. Paradoks „za to, że jesteście ojcem moich dzieci”. To co jeszcze niedawno zabolało mnie, teraz wypowiedziane na głos mogłoby zaboleć ciebie.
Ta jedna noc była długa… i bolesna. Nie byliśmy szczęśliwi. Nie wiedzieliśmy, czy jeszcze siebie kochamy. Padło tyle żalów, tyle wcześniej nie zgłaszanych pretensji.
– bo dla ciebie ważne były tylko dzieci
– bo ty żyłeś tylko pracą
– przestałaś o siebie dbać, starać się
– nawet prezenty kupowałeś mi od kilku lat te same lub podobne, bez wysiłku
– chciałaś świętego spokoju, jakbym ci przeszkadzał
– nie wychodziłeś z inicjatywą, godziłeś się na każdy mój pomysł nic nie dając z siebie
– seks stał się nudny, przewidywalny
– przestałam chcieć cię poznawać, pytać co u ciebie, bo zawsz słyszałam to samo
– nie wychodziłaś z inicjatywą – romantycznego wieczoru, seksu
– nie wiem, czy cię jeszcze kocham
– ja też nie wiem, czy cię kocham
Kim byliśmy? Parą 20-latków śmiejących się, planujących, siedzących na plaży czekając na wschód słońca. Kim się staliśmy? Parą smutnych ludzi, którzy się do siebie nie uśmiechają, którzy zastygli w garnkach, wymianie żarówek, kupnie lodówki, odwożeniem dzieci do szkoły. Bez własnych pasji, bez chęci na lepsze wspólne życie. Małżeństwem, którym nigdy nie chcieliśmy być – z kanapą, serialem, kanapką z serem i pomidorem, prysznicem, seksem pod kołdrą. Nudni, smutni, bez iskry w oku, kiedy na siebie patrzeliśmy.
Próbowaliśmy. Tak, wiem. Weekend w SPA, gdzie zabrakło nam tematów do rozmów, a te poruszane po butelce wina znowu bolały i rozdrapywały rany. Staliśmy się dla siebie obcy żyjąc kompletnie obok siebie, nie interesując się sobą nawzajem, nie chcąc stawać się lepszym dla tej drugiej osoby, bo nikt nie stawiał nam wyzwań. Udawaliśmy, że ten żar, tę miłość da się wskrzesić jeszcze przez jakiś czas…
Bez szans, bez nadziei na powodzenie… Leży przede mną twoja propozycja podziału majątku. Pozew o rozwód. Dzieci są duże, niech mają prawo głosu decydując o opiece nad nimi… Rozwodzimy się spokojnie, bez emocji. I chyba ten brak emocji jest najgorszy, bo to dowód, że nam na sobie już nie zależy. Niech każde rozejdzie się w swoją stronę, zostańmy przyjaciółmi, może mamy jeszcze szansę na zbudowanie szczęścia, na miłość, o którą tym razem zadbamy, by zapomniana zupełnie nie odeszła.