Przechodzę na emeryturę i odchodzę od męża. I wszyscy wokół pukają się w czoło, bo jak żyć na starość, bo kto mi poda szklankę wody, bo z kim będę spędzać dnie? Prawda jest taka, że mój mąż jest tylko moim współlokatorem, że prawie ze sobą nie rozmawiamy, że łączy nas czynsz i wspólne obiady w niedzielę, gdy syn przychodzi na obiad ze swoją żoną.
Wnuków nie mamy, więc nie łączy nas czas jaki byśmy spędzali z maluchami. Żyjemy swoimi życiami. On na kanapie przed telewizorem z papierosem w ustach. Nie chce iść na spacer, do kina, do znajomych. Nie wiem, gdzie podział się mój szalony Marek, z którym nigdy się nie nudziłam. Kiedyś kawalarz, wulkan energii dziś zgorzkniały, ponury, niechętny do czegokolwiek.
Chciałam byśmy mieli pasje, byłam z nim kilka razy na rybach, by okazać mu zainteresowanie. Proponowałam różne aktywności, byleby się zbliżyć.
Z zazdrością patrzę na inne koleżanki, które idą z mężem pod rękę do parku czy choćby na zakupy. Mój znudzony, zły na cały świat. Próbowałam go wyciągnąć na terapię, szukałam pomocy, a wszędzie napotykałam opór z jego strony. Jest trudno
nawiązać z nim kontakt, nawet rozmawiać nie chce. Nie odchodziłam mimo to wierząc, że dom to mama i tata. Chciałam, by syn miał nas dwoje. Miał. Było nieźle. Dziś wiem, że sam się dziwi, co ja tu jeszcze robię.
Mimo że o siebie dbam i wyglądam ładnie jak na swój wiek, nie wzbudzam jego zainteresowania. W jego oczach jestem babą, która ciągle czegoś chce. A ja czuję jak się oddalamy, jak bardzo jesteśmy inni i siebie nie potrzebujemy. Przeszłam na emeryturę i chcę żyć. W końcu mamy czas dla siebie. Nie myślę już o tym, czy będzie praca, czy syn ma obiad. Nigdzie się nie spieszę, nie pędzę. Mogę się wszystkim delektować.
Chcę podróżować, śmiać się, spotykać się z ludźmi. Chcę być kochana i dotykana. Czy to źle, że mam nadal apetyt na życie? Że chcę z niego korzystać pókim zdrowa? Że mój mąż stał się dla mnie obcy? Bez względu na to, czy z nim będę czy nie to i
tak nie poda mi szklanki wody. Gdy chorował na covid, to ja latałam wokół niego. Gdy to ja zapadłam na zdrowiu, to on nawet nie kiwnął palcem. Nie wspierał mnie. Siedział wgapiony w pudło. Gdy ostatnio mu napomknęłam by się rozstać odburknął
tylko, że w końcu miałby święty spokój. No cóż. Ja także.
Przemyślałam wszystko. Analizowałam to. Sądzę że jesteśmy razem z przyzwyczajenia. Czy ja go kocham? Nie. Szanuję. I nawet nie lubię. Doszłam do wniosku, że wolę być poza domem, że czuję się niekomfortowo, gdy mąż jest obok. Że zmarnowałam przy nim ostatnie kilkanaście lat życia. Czuję się jak niewolnik. Dlatego odchodzę. Uszczęśliwię i jego i siebie. W końcu zrobię to, co chcę, a nie muszę. Wiem, że to frazes. Jednak szalenie trudno jest w życiu być egoistą. Ja się
tego uczę i idzie mi coraz lepiej. A mój mąż? Życzę mu dobrego życia. Dobrego, ale beze mnie.