Go to content

Pokonać miłość

Miłość zwycięża wszystko i my ulegamy miłości.
Wergiliusz

Dwa razy w moim życiu usłyszałam, że prawdziwa miłość wszystko zwycięży. Pierwszy raz powiedziała mi to starsza pani, która przeżyła ze swoim partnerem 70 lat – razem przeżyli wojnę, udar, narodziny niepełnosprawnego dziecka, kryzysy ekonomiczne, śmierci w rodzinie, choroby, niepowodzenia. Prawie do końca życia chodzili razem na spacer, trzymając się za rękę. Pani regularnie karmiła mnie opowieściami o tym,  że warto się starać i że we dwoje można przejść przez każde piekło jeszcze bardziej wzmocnionym i zakochanym. Wbiła mi do głowy myśl, że jak coś się psuje, to trzeba najpierw naprawiać, dopiero w ostateczności, gdy kompletnie nie ma wyjścia, można wyrzucić na śmietnik. Mocno się przejęłam.

Kiedy znajomy powiedział mi tą sentencję po raz drugi, w moim związku działo się już bardzo, bardzo źle. Nie umiałam sobie z tym poradzić, próbowałam już wszystkiego, bez skutku – a tu ktoś mi znowu takie mądrości w twarz rzuca. Do tego opowiada mi historie ze swojego życia, porównywalne do moich, które jego małżeństwo wzmocniły i scementowały, a moje zostało totalnie przeczołgane i rozszarpane niemal na strzępy. Czułam – chyba zrozumiałą – wściekłość. Już wiedziałam, że miłość nie zawsze wszystko zwycięża.

Po latach mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością: to nie miłość zwycięża, to ludzie. To my decydujemy, ile przetrwamy my, a ile nasze uczucie. Jeśli tylko jedna strona chce zwyciężyć, niestety skazani jesteśmy na porażkę. Łatwiej jest odejść niż walczyć. Co więcej, jeśli odpuściło się wiele rund podczas walki, nie możemy dziwić się, gdy okaże się, że jednak przegraliśmy całą rozgrywkę. Jak zawodowi bokserzy, wymierzamy regularne ciosy naszej miłości, a potem dziwimy się, że leży na łopatkach.

W obliczu mojej choroby mój ex uznał, że warto okazać mi wsparcie i uwagę. Było to tak nieoczekiwane i niezwykłe, że aż rozglądałam się po niebie, szukając czterech jeźdźców apokalipsy – tak niesamowite było to doświadczenie. Nie wykluczam (choć powątpiewam), że nagle dojrzał. Bardziej jednak wiążę to ze stanem zdrowia i moimi raczej marnymi rokowaniami. Nie czepiam się.
Ale jest pewien szkopuł – pomiędzy nielicznymi smsami i długimi okresami milczenia i niedopowiedzeń, nadal jestem sama w najgorszych chwilach: wieczorami, podczas brania garści leków, podczas ataków bólu, w chwilach totalnego osłabienia. Wtedy czuję, że miłość nie wszystko zwyciężyła w moim życiu, i nie ma szans na poprawę. Bóle, niemożliwe do uśmierzenia żadnym lekiem, podpowiadają mi, że urodziliśmy się sami i sami pomrzemy.
I, wedle mojego odczucia, sami także skazujemy się na miłość bez szans na przeżycie.